Zabrzmi orkiestra dęta, a na dworzec wtoczy się z sapaniem i w kłębach pary pociąg. Niezwykły pociąg z wystawą o historii polskich ziem zachodnich. Zaczyna się jego kilkuletnia podróż po zachodniej i północnej Polsce.
Za kilka dni wystawa wjedzie na wrocławski dworzec. Potem parowóz zawiezie ją na pięć dni do miasteczka Malczyce, a jeszcze później do Jelcza-Laskowic, Oleśnicy i Wałbrzycha. Odwiedzi wielkie miasta i małe miasteczka na całej długości „ściany zachodniej”. To wystawa, która sama odwiedza widzów. Dlaczego jest w pociągu? Bo właśnie kolejowe wagony przywiozły po wojnie na ziemie zachodnie mieszkańców Kresów. Wystawa to hołd dla tych ludzi. – To wystawa i dla dziadka, i dla wnuka – zapowiada Juliusz Woźny, rzecznik prasowy wrocławskiego Ośrodka „Pamięć i Przyszłość”. – Dziadka, bo to jest wystawa o nim. Ale zrobiona w nowoczesnej formie, która może się podobać wnukowi – wyjaśnia.
Farciarze jadą na Zachód
W ośmiu wagonach robotnicy przykręcają właśnie tablice z fotografiami. Na jednej z nich widać Wrocław. Ale jest to Wrocław, który zobaczyli Polacy przyjeżdżający ze Wschodu w 1945 roku. Widać ruiny kamienic, zniszczonych przez artylerię Armii Czerwonej. Albo wrocławski pomnik Wilhelma I. Ten niemiecki cesarz dumnie siedzi na spiżowym rumaku pośród zgliszcz. Podpis głosi, że ten pomnik został wysadzony w powietrze 21 października 1945 roku. Ale obok fotografii pracownicy montują też ekrany. – Polecą tu filmy, na których świadkowie sami opowiedzą o swojej drodze na ziemie zachodnie – mówi Juliusz Woźny. – Dzisiaj widzowie ciągle używają pilota, szukają programu, w którym coś się dzieje. Więc nie pokażemy im gadających głów, tylko całe filmiki, zmontowane bardzo dynamicznie – zapowiada.
Przysłuchuję się jednemu z takich filmów. Siwowłosy Ambroży Grzenia znalazł się we Wrocławiu wiosną 1945 roku, w czasie oblężenia przez wojska sowieckie. – Jedliśmy tylko kaszę jaglaną, dlatego jej nienawidzę do dzisiaj. Z młodszym o rok przyjacielem karmiliśmy kiedyś tą kaszą gołębie – wspomina z ekranu. – Zabrakło mi kaszy w kubeczku, więc wróciłem się do piwnicy po nową. Ale w tym właśnie momencie na podwórko upadł pocisk artyleryjski i wszystkie dzieci zginęły. Kiedy wróciłem, nawet nie mogłem poznać mojego małego przyjaciela. Od tej pory mama zabroniła mi w ogóle wychodzić z piwnicy – wspomina.
Juliusz Woźny kiwa głową. – Ciekawe, że świadkowie prawie zawsze opowiadają nam refren: „Wie pan, miałem szczęście”. Jak Feliks Trusiewicz z Wrocławia. Jego babcię na dzisiejszej Ukrainie coś tknęło i kazała mu pójść późnym wieczorem do lasu po drewno – mówi Woźny. – Kiedy wrócił, zastał całą rodzinę porąbaną siekierami. Był jedynym z wioski, który przeżył. Zrozumiałem, że na ziemie zachodnie dotarli szczęśliwcy. Oni tego wtedy tak nie odbierali, dla nich wyjazd był tragedią. Ale w rzeczywistości są farciarzami. Bo pechowcy leżą na Wołyniu – dodaje.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak