Film Gavina Hooda "Tsotsi" – o młodym gangsterze z wielkomiejskiej dżungli – zdobył Oscara jako najlepszy film nieanglojęzyczny. Jego producentem jest Polak, Piotr Fudakowski. To kolejny polski akcent w zawodowej biografii Hooda, który 5 lat temu nakręcił "W pustyni i w puszczy".
Bohater południowoafrykańskiego filmu jest szefem bandyckiej szajki, jednak nie jest to film gangsterski. To realistyczny, czasem okrutny dramat psychologiczny, przedstawiający kilka dni z życia nastoletniego przestępcy. I długą wewnętrzną podróż, jaką odbywa po kolejnym akcie przemocy. Podróż w przeszłość, a zarazem w głąb siebie.
Po prostu Tsotsi
W latach 30. i 40. ubiegłego wieku tsotsi byli gangsterami w stylu amerykańskim. W swojej autobiografii „Długa droga do wolności” Nelson Mandela, były prezydent RPA, wspomina, że „jak to się często zdarza w najbiedniejszych okolicach, najbardziej zdemoralizowani stają się przywódcami. Życie było niewiele warte. Gangsterzy, znani jako tsotsi, nosili noże sprężynowe i mieli ogromne wpływy.
Byli wtedy popularni jak amerykańskie gwiazdy filmowe”. Dzisiaj tsotsi to przede wszystkim członkowie ulicznych gangów młodzieżowych działających w biednych dzielnicach zamieszkanych przez czarną ludność Johannesburga. Są brutalni i bezwzględni. Jak bohater filmu Gavina Hooda, którego imienia długo nie znamy. Po prostu Tsotsi. Jeden z wielu, wyrzuconych poza nawias normalnego życia, człowiek bez przyszłości, który wziął sprawy w swoje ręce. Bo łatwiej zarobić pieniądze kradnąc, niż zdobyć pracę. Został bandytą.
Film wyraźnie dzieli się na dwie części. Pierwsza, nasycona przemocą, przedstawia jeszcze jeden dzień z życia Tsotsiego i jego towarzyszy. A więc planowanie kolejnej akcji, wybór ofiary w zatłoczonym pociągu i wreszcie kradzież portfela. Ponieważ okradany mężczyzna nie chciał oddać pieniędzy, jeden z bandytów go zabija. Kiedy drugi zarzuca Tsotsiemu, że dopuścił do zbrodni, ten w odpowiedzi katuje go do nieprzytomności. Następnie w bogatej dzielnicy miasta, pijany i naładowany agresją, strzela do kobiety, która właśnie zaparkowała pod swoim domem. Rani ją ciężko i porywa samochód. Nie zdaje sobie sprawy, że na tylnym siedzeniu śpi niemowlę. Nie wie, co robić, w końcu zabiera je do swojej nędznej chaty.
Zbyt małe, by przeżyć
Bezbronne niemowlę wyzwala w Tsotsim uczucia, o które widz nigdy by go nie podejrzewał. Do tej pory jawił się nam jako zdemoralizowany do cna nastolatek, który dbał tylko o siebie. Zamknięty w sobie, niepotrafiący normalnie rozmawiać z ludźmi, znajdujący odpowiedź na swoje problemy wyłącznie w agresji. Nie wiemy dokładnie, dlaczego nie oddaje dziecka zrozpaczonym rodzicom żyjącym w zupełnie innym świecie. Być może początkowo również na nich chciał się zemścić za swój los i życie, na jakie został skazany. Za wszystkie cierpienia, których doznał w przeszłości. Jednak moment, gdy zabrał dziecko do swojego domu, stał się początkiem jego długiej podróży w przeszłość. I być może wewnętrznej przemiany. W serii retrospekcji poznajemy okoliczności, jakie doprowadziły go do życia, które teraz prowadzi. Wstrząsające wrażenie robi scena, kiedy Tsotsi zabiera niemowlę na miejsce swego dzieciństwa. Tam, gdzie w stosach kontenerów wegetują porzucone dzieci. Zdane tylko na siebie. Zbliżają się do niego nieufnie, widzą niemowlę w torbie i przekonane, że chce je porzucić, mówią: „Ono jest zbyt małe. Nie możemy się nim zaopiekować, nie przeżyje”.
Opisana słowami scena wydaje się może zbyt sentymentalna, ale film Hooda, będący w istocie klasyczną opowieścią o odkupieniu, pozbawiony jest sentymentalizmu. Mało w nim słów, wszystko rozgrywa się w nasyconych emocjami obrazach.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Edward Kabiesz