Jeździsz na drugi koniec miasta, by posłuchać poruszającego kazania? Wsiadasz w samochód, by pojechać z dziećmi na Msze dla najmłodszych do sąsiedniej parafii? Uprawiasz churching.
Dla części duchowieństwa ostentacyjny akt porzucania macierzystej parafii w poszukiwaniu duchowych fajerwerków. Dla innych znak czasu. Prawo wyboru wiernych szukających porozumienia z księdzem i kazań wygłoszonych ludzkim językiem. Ponieważ zjawisko zaliczania przez młodych ludzi w weekendy kolejnych klubów muzycznych zyskało miano clubbingu, dla wiernych szukających kościołów socjologowie wynaleźli bliźniacze pojęcie: churching. (od ang. church – kościół). To zjawisko bardzo powszechne w większych miastach. Choć skala „wędrówki ludu Bożego” jest coraz większa, nie jest to nowe zjawisko. Już kilkadziesiąt lat temu w Krakowie chodziło się „na Tischnera”, czy „na Badeniego”, a w Warszawie „na Twardowskiego”. Inna sprawa, że wówczas, by dotrzeć na drugi koniec miasta w dzień wolny od pracy, trzeba było się niemało nadreptać. Dziś wierni są bardziej mobilni i logistyka przestaje być jakimkolwiek problemem.
Lista przebojów
Nikt nie prowadzi rankingów najpopularniejszych świątyń, ale nie trzeba być specem od socjologii, by znaleźć w każdym mieście kościoły, które co niedziela przyciągają tłumy. Na szczycie „listy churchingowej” znajdują się zawsze klasztory braci kaznodziejów: w Warszawie na Freta czy na Służewie, w Gdańsku, Wrocławiu, Sandomierzu. Na „dwunastce” – Mszy celebrowanej w krakowskiej bazylice Świętej Trójcy przez o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego – spotyka się od wielu lat wierna grupa… wiernych. Do poznańskiego kościoła dominikanów biegała nawet słynna literacka rodzina Borejków z „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz. Tu zjawisko jest widoczne tym bardziej, że dominikanie nie prowadzą parafii, więc większość wiernych jest z „importu”. W Warszawie tłumy przyjeżdżają do ks. Wojciecha Drozdowicza – proboszcza Lasku Bielańskiego, a młodzi polują na kazania ks. Piotra Pawlukiewicza. Łodzianie tłumnie zjawiają się na Eucharystiach sprawowanych u jezuitów. W miastach uniwersyteckich churching jest normą. Studenci mieszkający z dala od swych rodzinnych miasteczek w poszukiwaniu strawy duchowej dojeżdżają często na krańce miast.
Poza parafią nie ma zbawienia?
Argumentem przeciw „wędrówce ludów” jest osłabienie parafii, która wedle prawa kanonicznego jest podstawową wspólnotą wiernych. Poza tym w przypadku ciągłego przepływu wiernych trudno mówić o budowaniu relacji, które jest przecież żmudnym procesem. I trzecia argumentacja: wierni, którzy swą parafię omijają szerokim łukiem, nie zostawiają w jej kasie ani grosza. Churching rodzi też bardzo poważne niebezpieczeństwo: modę na kolekcjonowanie duchowych przeżyć. Wielokrotnie spotkałem się z sytuacją, w której ceniony duszpasterz przechodził do innej parafii, a jego tętniące życiem duszpasterstwo zamierało. Dotychczasowi uczestnicy albo podążali w ślad za charyzmatycznym kapłanem (sprawiając mu tym często nie lada kłopot) albo zamykali się na cztery spusty w swych domach, kręcąc nosami: Oj, kiedyś to się działo… Parafia powinna funkcjonować jak wspólnota różnorakich wspólnot, Łatwo narzekać, że tak się nie dzieje i wyprowadzić się za miedzę. O wiele trudniej zakasać rękawy i pracować na pozornie jałowym gruncie. Kodeks prawa kanonicznego w kanonie 518 stanowi, że „z zasady ogólnej parafia powinna być terytorialna, a więc obejmująca wszystkich wiernych określonego terytorium”. Z zasady ogólnej wynika…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz