„Muszę walczyć przeciwko okropnej i niechrześcijańskiej przybudówce, jaką jest rzymska inkwizycja”. To nie są słowa heretyka. Ich autor, po latach odrzucenia, został kardynałem. I ojcem soborowej odnowy w Kościele. Dziennik o. Yves Congara nadaje się na podpałkę. Umysłu i serca.
Są dwie opcje: można się zgorszyć albo skończyć na kolanach. Osobiste zapiski francuskiego teologa wywołują mieszane uczucia. Zgorszenie jest pewne przy powierzchownej lekturze. Milczenie na klęczkach - przy wytrwałym towarzyszeniu francuskiemu dominikaninowi. Niedawno ukazało się polskie tłumaczenie dziennika Congara, obejmującego najtrudniejsze dla niego lata 1952–1956.
Wierzę, mimo gestapo
Yves Congar należy do grona teologów, którzy wyprzedzali swoją epokę. Henri de Lubac, Hans Urs von Balthasar, Jean Daniélou... każdy z nich zetknął się w Kościele z niezrozumieniem. Każdy z nich miał niejeden „powód”, żeby rzucić kapłaństwo, obrazić się na Kościół i zostać gwiazdą antyklerykalnych czasopism. Oni jednak nie tylko nie odeszli, ale utwierdzali się w przekonaniu, że ich intuicje są właściwe i trzeba czekać na odpowiedni czas. Sam Congar, pozbawiony wolności publikacji swoich prac i prowadzenia wykładów, postanowił, że zachowując posłuszeństwo, będzie jeszcze intensywniej rozwijał swoje teologiczne poszukiwania. „Nie ma ani jednego przykładu, by jeśli ktoś miał odwagę wytrwać wystarczająco długo, w spokoju wykonując cenną pracę, w ostateczności nie zwyciężył, a nawet nie został zrehabilitowany”, pisał pełen nadziei.
Congar mówił o konieczności zjednoczenia chrześcijan. Ale jego ekumenizm niekoniecznie oznaczał projekt powrotu wszystkich „heretyków” do Rzymu. Taki pogląd musiał spotkać się z niechęcią w kręgach katolickich. Bliższe było mu pojęcie Kościoła jako Ludu Bożego, a mniej jako Ciała Chrystusa. Uważał, że to drugie grozi zatarciem różnicy między jedynym Pośrednikiem a narzędziem zbawienia, Kościołem, który jest święty, ale też grzeszny, i potrzebuje oczyszczenia. Domagał się dopuszczenia wiernych świeckich do głosu w Kościele. I oskarżał Watykan o zamknięcie na nowe wyzwania współczesności i zostawianie ludzi bez odpowiedzi na trudne pytania. „Rzym zakazuje mówienia niemal o wszystkim, co nie mieści się w ciasnych rzymskich granicach”, pisał Congar w marcu 1952 r.
Nie ma jednak wątpliwości, że kochał i wierzył w Kościół. Kiedyś przyszedł do niego pewien dominikanin i powiedział: „Oto moje credo: Wierzę w święty Kościół, który spalił Joannę d’Arc, który potępił Galileusza i który ma gdzieś świat”. Na co Congar odpowiedział: „A ja zaczynam swoje credo od poprzedniego artykułu: Wierzę w Ducha Świętego”. I Congar, i reszta proroków doczekali nowego wylania Ducha w czasie Soboru Watykańskiego II. Nagle, stojący dotąd na granicy herezji (oficjalnie) teologowie, mający bądź zakaz publikacji, bądź dzieła umieszczone na indeksie, stali się głównymi mózgami odnowy. Poznanie takich postaci jak Congar pozwala lepiej rozumieć dzisiejszy Kościół i kierunek, który wyznaczyli „buntownicy pokorni”. To nie przejęzyczenie. Congar, przeżywając mocno swoje odrzucenie i zakaz publikacji, w jednym miejscu pisze: „Nie zgadzam się na gestapo” (to o Kurii Rzymskiej). Ale zaraz dodaje: „Zgadzam się na Boga. Poddaję się nakazowi”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina