Wojciech Bonowicz w swojej książce „Tischner” przywołuje pewną anegdotę z życia tytułowego bohatera. Niektórzy księża zarzucali mu nadmierne bratanie się ze środowiskami co najmniej luźno, jeśli nie wcale, związanymi z Kościołem.
Ksiądz Józef Tischner odpowiadał wtedy, że musi chodzić tam, dokąd nikt nie chodzi. Jeszcze dobitniej miał wyrazić to w rozmowie z ks. Grzegorzem Rysiem: „Wiesz, Grzegorz, mnie Kościół w ogóle nie interesuje. Kościół poradzi sobie sam, także i beze mnie. Mnie interesują ci, którzy są »poza« Kościołem albo gdzieś na jego obrzeżach”.
I chyba o to chodzi brytyjskim katolikom, którzy naprawdę mocno zaangażowali się w szukanie „braci oddalonych”. Wysłali jasny sygnał: nie ma żadnej przeszkody, poza własnym oporem, żeby wrócić do Kościoła. A my?
W Polsce ciągle jeszcze dobrze sprzedają się środki usypiające w postaci statystyk kościelnych. Duszpasterstwo oparte na przekonaniu „jeszcze nic złego się nie dzieje” z definicji nie zauważa tych, którym trochę trudniej – z przeróżnych powodów – mówić co tydzień: wierzę w jeden, święty, powszechny, i apostolski Kosciół…
Kiedyś sam przez blisko dwa lata wybierałem życie na obrzeżach. Nagły impuls (tak to wtedy nazywałem) doprowadził mnie jednak na powrót do konfesjonału i ołtarza. Niektórzy krzywo trochę popatrzyli: „nie pasuje z tymi długimi włosami przy ołtarzu”. Wtedy jeden z kolegów powiedział: „Nie martw się, Jacek, wkręcimy cię na nowo”. Pewnie wielu „byłych” katolików czeka na to, że ktoś ich znowu wkręci.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jacek Dziedzina