Z kardynałem nominatem Ignacym Jeżem rozmawiałem chyba jako ostatni z ludzi na tej ziemi. Było to podczas śląskiej pielgrzymki do Wiecznego Miasta z okazji 750. rocznicy śmierci św. Jacka.
Rozpoczął się drugi dzień pielgrzymki – wtorek 16 października. Jedliśmy wspólnie wczesne śniadanie. W pośpiechu, by zdążyć na Mszę św. w Bazylice św. Piotra, po której mieliśmy odwiedzić grób naszego kochanego Ojca Świętego Jana Pawła II. Gdy usiadłem przy nim, kończył posiłek. Był zwyczajny, jak zawsze pogodny, uśmiechnięty. Przed zakończeniem mojego śniadania spoważniał i przeprosił, że nie będzie czekał i wyjdzie prędzej do samochodu, który miał nas odwieść do zakrystii Bazyliki św. Piotra. Nie dotarł tam jednak. Słyszałem, że pojechał do kliniki Gemelli. Zaniepokoiłem się, bo wiedziałem, że dzień wcześniej był na badaniu w szpitalu w Katowicach Ochojcu. Lekarze zgodzili się, by uczestniczył w pielgrzymce. Kilka godzin później, w czasie sympozjum na Angelicum, abp Damian Zimoń ogłosił, że bp Jeż nie żyje. Temperatura pielgrzymowania gwałtownie spadała: bolesny osad opadł na dusze. Gaśnie urok koncertu, myśli krążą wokół jego promiennej postaci, która jeszcze była, ale inaczej, w odległej, a przecież tak bliskiej, wieczności.
Dzień wcześniej, w poniedziałek, po Mszy św. w bazylice św. Sabiny, spotkaliśmy się w Ambasadzie Polskiej przy Watykanie na zaproszenie Pani Ambasador. Spędziliśmy tam godzinę. Bogatą dla mnie – bogactwem jego życia w niemieckim obozie, w gnieździe hitlerowskiego obłędu, w Dachau. W ciągu kilkudziesięciu minut wysłuchałem poruszającej sagi o życiu w tym przedpieklu, w niesamowitej tonacji. Opowiadał o grozie wyniszczania ludzi przez ludzi, potworności przeżycia głodu, ocierającego się o śmierć, o tych, którzy umierali z powodu psychicznej niewytrzymałości, o błogosławionym księdzu Frelichowskim, kardynale Kozłowieckim, o arcybiskupie Majdańskim, o bohaterskich młodych jezuitach. Ale jak opowiadał? Jak relacjonował? Bez patosu, bez rozżalenia, bez cienia nienawiści, ze sporą dozą wyrozumiałości wobec utartego terminu oprawców hitlerowskich. Z jego pogodnej twarzy promieniowała dobroć, wolność od urazów, bolesnego osadu przebytej gehenny. A zwieńczenie stanowiła opowieść o komendancie komanda, który w Wigilię przyniósł mu opłatki i butelkę wina. Tej nocy zdjął dwóch stróżów, by ks. Jeż mógł odprawić wigilijną Mszę św. i zapewnić towarzyszom niedoli przeżycie Bożego Narodzenia w miejscu, do którego Bóg urzędowo nie miał wstępu.
Przyszła środa 17 października. Bp Jeż był już w innym świecie. Po Mszy św. w kościele polskim na Botteghe Oscure, z oczyma utkwionymi w przepiękny obraz ze szkoły Caravaggia, przedstawiający św. Jacka w otoczeniu świętych Stanisława i Wojciecha, myślami byliśmy przy audiencji ogólnej i spotkaniu z Ojcem Świętym. Spodziewaliśmy się, że Papież zapowie zwołanie konsystorza i ogłosi nazwiska nowych kardynałów. Myśleliśmy o polskich kandydatach sugerowanych przez media.I znaleźli się Polacy na liście wybranych. Jeden młody, a już zasłużony w służbie Watykanu – abp Stanisław Ryłko i niespodziewanie ten, który dzień wcześniej odszedł do Pana po nieporównanie większą nagrodę i uwieńczenie swojego bogatego życia. To było życie oddane Bogu i Kościołowi. Wyrwany niemal od ołtarza, podzielił los tylu sług tego ołtarza w otchłani wyniszczenia, a wróciwszy z niej, poszedł na nowy front walki – o odbudowanie życia Kościoła na terenach największego zniszczenia. Zawsze z pogodą ducha i głęboką wiarą, że dobro zwycięży. Śląskowi był oddany do końca, o czym świadczy to ostatnie śląskie pielgrzymowanie, które stało się kresem jego kapłaństwa w macierzystym Kościele katowickim, ale w objęciach Wiecznego Miasta, i to w dzień wyboru Polaka na Papieża. Był to kres życia w purpurze kardynała.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
kard. Stanisław Nagy SCJ