Ks. Zdzisław Peszkowski na obrazek prymicyjny wybrał maksymę „Bo dla mnie Chrystus jest życiem, a śmierć mi jest zyskiem”. Ale śmierć go omijała. Cudownie uniknął jej w obozie w Kozielsku. Przez resztę życia dochodził prawdy o pomordowanych na Wschodzie.
Sam nazywał się ich kapelanem. Nie tylko tych, którzy znaleźli się z nim – wtedy żołnierzem Wojska Polskiego – w Kozielsku. Ale wszystkich, którzy zginęli na Wschodzie. To była posługa umarłym. – Dla mnie poważnym problemem jest choroba narodowa: niepamięć – mówił mi. Pragnął, żebyśmy pamiętali i czcili ich męczeńską śmierć. Kiedyś specjalistka od gułagów w Kazachstanie powiedziała mu: „Proszę uważać, ksiądz stoi na ziemi grobów”. Jedna z naszych rozmów dla „Gościa” nosiła właśnie tytuł „Chodzenie po grobach”.
Ale poświęcał się też żywym. Był nie tylko kapelanem Rodzin Katyńskich, ale i chorych Polonii i naczelnym kapelanem Związku Harcerstwa Polskiego poza granicami kraju. Do końca nosił wpięty w sutannę harcerski krzyż. Kiedy go poznałam, postanowiłam, że przyprowadzę do niego mojego syna Tymka. Nie tylko po to, żeby usłyszał świadectwo. Ale by zobaczył tego starego już człowieka, pełnego młodzieńczej energii, z oczami tak błękitnymi, jakby nie oglądał wszelkich okropności wojny.
Druh Zdzisiek
– Czuwaj. Szczęść Boże – powitał nas wtedy od drzwi. To samo pozdrowienie można było usłyszeć na jego automatycznej sekretarce. Kiedy przyszłam z Tymkiem, potargał mu włosy, stuknęli się na przywitanie czołami i zaproponował, żeby chłopak pogospodarzył w jego kuchni: – Tu są ciastka, tu juice, tu kiełbasa – pokazał mu. Widać było, że nadaje z młodymi na jednej fali. Podczas II wojny w Indiach organizował opiekę dla 2,5 tys. młodzieży, która przeszła rosyjskie piekło i za sprawą generała Andersa znalazła tam schronienie. Przygotował dla chłopców kursy sprawności harcerskich, a dla dziewcząt – pielęgniarek, kucharek, sekretarek. Kupił też farmę, o którą musieli sami dbać. Zajmował się nimi po wojnie w Anglii. Jedna z jego podopiecznych przysłała mu narzeczonego z prośbą o ocenę. – Jeśli druh Zdzisiek stwierdzi, że porządny, to za niego wyjdę – postanowiła. Zawsze był bezpośredni. Niezależnie od wieku i stanowiska rozmówcy zwracał się do niego po imieniu. A do pań po prostu „moja złota”.
Przez Matkę Bożą
Na obrazku prymicyjnym dopisał słowa „per Mariam”. Bo wszystko udawało mu się „przez Matkę Bożą”. Rok przed pójściem do wojska w 1936 został Sodalis Marianus. – Oprócz honorów harcerskich ta godność była dla mnie znacząca – opowiadał mi. – Zawsze miałem klarowne nabożeństwo do Matki Bożej. Po maturze w rodzinnym Sanoku wszyscy szli na rekolekcje do Matki Staromiejskiej u jezuitów. To ona go urzekła. W czasie pielgrzymki rowerowej z młodzieżą w Indiach wieźli na swoich rowerach kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Decyzję o zostaniu kapłanem podjął w Lourdes. Wyświęcony został w 1954 – roku Maryi. Jego praca doktorska nosiła tytuł „Matka Boża w literaturze”.
Przez lata, po powrocie do Polski z seminarium śś. Cyryla i Metodego w Orchard Lake w USA, mieszkał przy ul. Dziekania w Warszawie, razem z madonnami. Była wśród nich bezcenna Matka Boża Kozielska, wyrzeźbiona przez Tadeusza Mireckiego w drewnie, udającym dno walizki. – To koło oficerskie Marianum zapragnęło mieć w Kozielsku Matkę Boską – mówił. – Wędrowała potem razem z nimi z armią gen. Andersa, aż pod Monte Cassino. W jego pokoju królowała też Matka Katyńska w „lesie” obrazów przyjaciela – Józefa Czapskiego.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych