Elżbieta gorszyła otoczenie. Gdy jej mąż, landgraf Ludwik, wracał do zamku, rzucała mu się na szyję i całowała w usta. Wielokrotnie! Przy ludziach!
Utrapienie mieli z Elżbietą na zamku w Wartburgu. Daremnie teściowa, księżna Zofia, próbowała wtłoczyć ją w ramy, w których córce króla Węgier wypadało się mieścić. Starała się o to już od dnia zaręczyn, gdy królewna miała… cztery lata. To wtedy przywieziono ją z Węgier. Została narzeczoną następcy tronu Turyngii, jedenastoletniego Hermana. Chłopak zmarł dwa lata później, a dziewczynkę zaręczono z kolejnym dziedzicem tronu, Ludwikiem. Nowi narzeczeni znali się dobrze z piaskownicy. „Kochana siostrzyczko”, „kochany braciszku” – mówili do siebie.
Ludwik był przekonany, że jego przyszła żona jest kimś wyjątkowym. Nie przeszkadzały mu docinki księżnej Zofii, że Elżbieta chce zaliczać się raczej do sług niż do książąt. Było w tym zresztą coś prawdy, bo panna nie wykazywała żadnej wyniosłości wobec ludzi podlejszego stanu. A jałmużny nie ograniczała do rozdawania pieniędzy z wiszącej u pasa sakiewki. Gdyby jej nie pilnowano, ogołociłaby zamek ze wszystkiego, co wartościowe.
No i jeszcze ta pobożność. Dziewczyna wykorzystywała każdą okazję, żeby wpaść choć na chwilę do kaplicy. Kiedyś wywołała mały skandal w kościele, gdy zdjęła z głowy książęcą koronę i włożyła ją dopiero po wyjściu. – Jakże ja mam stać w obliczu mego Boga i Króla, ubrana w urągającą Mu koronę? – wyjaśniła osłupiałej księżnej.
Po tym incydencie zaczęto rozważać rozwiązanie umowy narzeczeńskiej. Dorastający książę przeciął te spekulacje. – Miłuję ją i małżeństwo z nią cenię bardziej niż wszystko na świecie – powiedział stanowczo.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak