Jak przystało na górala spod Nowego Sącza, o. Stanisław Papczyński nie zniechęcał się przeciwnościami ani za życia, ani po śmierci. Prawie 30 lat starał się o papieską aprobatę dla pierwszego polskiego zakonu – marianów. Ponad 300 lat czekał na wyniesienie na ołtarze.
Ojciec Papczyński niezwykle skutecznie zadziałał 4 kwietnia 2001 r. w Ełku. Kilka dni wcześniej kobieta spodziewająca się dziecka usłyszała podczas badań, że płód jest martwy. Miała poczekać kilka dni na samoistne poronienie. Jej ojciec chrzestny rozpoczął w intencji dziecka nowennę do o. Papczyńskiego, u którego grobu w Górze Kalwarii modlił się, chodząc z białostocką pielgrzymką na Jasną Górę. Modlił się on, modliła się cała rodzina. Kiedy 4 kwietnia kobieta poszła do szpitala na usunięcie martwego płodu – w czasie rutynowych badań okazało się, że dziecko żyje! Rodzina nie miała wątpliwości, że to o. Papczyński wyprosił cud. Po kilku miesiącach urodził się zdrowy synek.
W tym samym czasie podobny przypadek zdarzył się w Kalifornii. Lekarze stwierdzili zgon nienarodzonego dziecka, które owinęło się pępowiną. Rodzina gorąco modliła się za wstawiennictwem o. Papczyńskiego i dziecko ożyło. Ale to ełcki cud Benedykt XVI potwierdził dekretem w grudniu ubiegłego roku. Dwa miesiące później marianie ogłosili, że beatyfikacja ich założyciela odbędzie się 16 września w Licheniu.
Ciągle miał pod górkę
W Górze Kalwarii, w kościele na Mariankach, zachowały się XVIII-wieczne dokumenty, przygotowane przez marianów na potrzeby procesu beatyfikacyjnego, który rozpoczął się pół wieku po śmierci założyciela. Wśród nich jest opis życia pełnego trudów, chorób, niepowodzeń, wewnętrznych rozterek, ale też niezwykłych wydarzeń.
Jeszcze przed narodzeniem Jasia Papczyńskiego 18 maja 1631 r., jego matka Zofia cudem ocalała, kiedy w czasie burzy wypadła z łodzi do Dunajca. Była wtedy w zaawansowanej ciąży, a po incydencie dziecko, które nosiła, ofiarowała Chrystusowi i Jego Najświętszej Matce. Jaś (Stanisław to imię zakonne) był bardzo pobożny, ale nauka mu nie wychodziła. Nie radził sobie do tego stopnia, że rodzice zabrali go ze szkoły i posłali paść owce. Siedmioletni Jaś, w tajemnicy przed rodzicami, wymknął się do szkoły, a wtedy – jak piszą biografowie – „doznał łaski przebudzenia władz umysłowych”. Stał się najlepszym uczniem, potem wyróżniającym się studentem, błyskotliwym mówcą, pisarzem i cenionym nauczycielem.
Wychodził cało z największych opresji: dwa razy był chory w czasie epidemii, był poparzony, pod jego wozem załamał się lód na Dunajcu, dwukrotnie dopadła go febra i świerzb. Chorował tak ciężko, że podobno uratowało go tylko przyrzeczenie odbycia pielgrzymki do Częstochowy. Zresztą niebezpieczeństwa czyhały też z innej strony: o mało nie utopił się Wiśle, cudem udało mu się wydostać z wirów Sanu, a nad morzem porwały go fale.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Joanna Jureczko-Wilk