Teraz gospodarze gmin nie mogą już rozkładać bezradnie rąk i wzdychać „robię co mogę, ale, wiadomo, stolica nie daje”
Jakoś tak dziwnie się dzieje, że ruch na ulicach naszych miast gęstnieje po 1 września, ale ci, którzy myślą, że już żaden samochód się nie zmieści na jezdni, przeżywają głębokie rozczarowanie 1 października. Wygląda na to, że licealiści powodują korki, zaś studenci są odpowiedzialni za paraliż komunikacyjny. Żebyż to tamowali ruch – w okolicach mojej uczelni od początku października nie tyle ruch martwieje, co niemożliwy staje się bezruch, czyli parkowanie. Wraz z rozwojem szkolnictwa wyższego pojawiło się nowe wyzwanie dla kierowców: nie można jeździć, bo za dużo aut na jezdni, ale nie można też stanąć, bo za dużo aut na parkingach.
Kierowcy regionalni doświadczają też innych przemian. Jeszcze niedawno musieli zachowywać szczególną czujność, gdy w pobliżu pojawił się pojazd kierowany przez blondynkę, albo – co gorsza – przez mężczyznę w okularach i kapeluszu na głowie. Okularnik w kapeluszu, statystycznie rzecz biorąc, jest kierowcą niekonwencjonalnym w tym sensie, w jakim konwencjonalne są przepisy ruchu drogowego i uświęcone tradycją zasady zachowania, uzupełniające literę kodeksu. Jednak w ostatnich latach, ilekroć opowiadam wzburzony o jakiejś niebezpiecznej sytuacji, spowodowanej przez – pozostańmy przy tym eufemizmie – niekonwencjonalną jazdę któregoś z użytkowników drogi, słyszę domyślne pytanie: „Pewnie miał warszawskie numery?”.
I rzeczywiście, dość często zdarza się, że problemy powodują kierowcy samochodów, których rejestracje zaczynają się od litery „W”. Od razu wyjaśniam, że nie oznacza to krytycyzmu wobec umiejętności warszawiaków. „Warszawski numer” oznacza na prowincji, że kierowca nie jest właścicielem samochodu. Zazwyczaj jest on użytkownikiem samochodu firmowego, a więc nie swojego, co znacznie zmniejsza jego instynkt samo(chodo)zachowawczy. Firmy zaś bardzo często mają siedzibę w stolicy, więc tam zarejestrowane są ich pojazdy. Tam też płacą podatki, co częściowo tłumaczy zasobność stołecznej kasy.
Fakt, że podatki z działalności w całej Polsce wzbogacają stolicę, do niedawna budził pewne emocje w gminach, z których nie widać Pałacu Kultury. Jednak gdy dwa lata temu Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, okazało się, że środki finansowe można pozyskiwać nie tylko z centrum. Teraz gospodarze gmin nie mogą już rozkładać bezradnie rąk i wzdychać „robię co mogę, ale, wiadomo, stolica nie daje”. I w wielu gminach odkryto, że nie tylko można latać do Europy bez przesiadki na Okęciu, ale można też przywozić stamtąd konkretne pieniądze. Myślę, że wkrótce wyborcy docenią ową odkrywczość.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, dziekan Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii na Uniwersytecie Śląskim