Stany Zjednoczone... Wbrew pozorom i wrażeniom wyniesionym z filmów, jest to kraj wolny, ale skutecznie kontrolowany
Przez tydzień byłem za oceanem. Podróż do Ameryki znacznie już spowszedniała, więc nie będę się chwalił. Podróże w ogóle spowszedniały, samolotów coraz więcej, lotniska coraz większe. Cywilizacja pędzi do przodu, nie zważając na niedoskonałość ludzkiego organizmu. Titanic zatonął, bo był zbyt szybki jak na ludzkie możliwości: gdy marynarze spostrzegli górę lodową, było za późno na hamowanie. Podobnie, choć nie tak niebezpiecznie, jest na lotnisku de Gaulle’a pod Paryżem. Jest ono zbyt duże jak na możliwości organizacyjne Francuzów, więc mojemu bagażowi podróż do USA zajęła dwa dni dłużej niż mnie.
Stany Zjednoczone są jeszcze większe od lotniska de Gaulle’a, ale jakoś sobie radzą z zarządzaniem. Wbrew pozorom i wrażeniom wyniesionym z filmów, jest to kraj wolny, ale skutecznie kontrolowany. Nie chodzi mi o rytuał kontroli antyterrorystycznych (choć za ciągłe zdejmowanie butów i paska na granicy chętnie wytargałbym Bin Ladena za brodę), ale o zwykły, codzienny nadzór. Może nie wszyscy wiedzą na przykład, że w USA obowiązuje prawo zabraniające spożywania alkoholu osobom poniżej 21. roku życia. Co prawda poszczególne stany mogłyby tę barierę obniżyć, ale wtedy rząd federalny wstrzymuje dotacje na autostrady, wychodząc z założenia, że młody kierowca i bez procentów we krwi jest wystarczająco groźny.
Oczywiście w Polsce też mamy podobne przepisy, ale w naszym kraju prawo służy do urozmaicenia życia: powszechną rozrywką intelektualną nad Wisłą jest wymyślanie sposobów na ominięcie paragrafów. Tymczasem w Louisville w stanie Kentucky jest w centrum ulica, przy której bary rozdzielone są restauracjami. W poprzek ulicy wieczorem ustawia się „bramkę”, na której policja legitymuje przechodniów i wpuszcza tylko tych, których zakaz nie obowiązuje. Aby nikt się nie wśliznął, wpuszczonym zapina się na przegubie plastikową bransoletkę, którą niełatwo usunąć. Na wszelki wypadek policjanci obchodzą lokale i sprawdzają, czy wszystko jest w porządku.
Nie wiem czy w Kentucky jest Komitet Helsiński, ale najwyraźniej obrońcy praw człowieka traktują je trochę inaczej niż u nas, gdzie sam pomysł legitymowania młodych ludzi był onegdaj uznany za przejaw skrajnego reakcjonizmu. Kapłani polskiej odmiany demokratycznego kultu rozdarli szaty i grupy pijanych wyrostków powróciły na ulice. Siedemnaście już lat przerabiamy lekcję demokracji, a wciąż sporo u nas neofickiego zaślepienia. Proponuję wysłać szczególnie aktywnych obrońców wiary w demokrację chaotyczną na misje do USA. Ameryka jest duża i jakoś ich zasymiluje.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, dziekan Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii na Uniwersytecie Śląskim