Nastały takie czasy, że trzeba się podpinać pod solidarnościową tradycję, bo ta nowa demokracja jest nieobliczalna: każdy może głosować jak chce!
Dziesięć lat temu jeden z kandydatów na prezydenta stwierdził, że nie wstąpił do NSZZ „Solidarność”, bo nie chciał brać udziału w owczym pędzie. Zrównanie dziesięciu milionów ludzi z baranami chyba mu pomogło, bo ów kandydat dziś kończy dekadę rządów. W życiu dojrzałego człowieka dziesięć lat to niewiele, więc trudno się nie dziwić, że dziś prezydentowi gładko przechodzą przez gardło słowa uznania pod adresem srebrnej jubilatki, zaś w jego otoczeniu nie brak byłych owiec, nieco już dziś wyliniałych.
Dziesięć lat to niewiele, ale z drugiej strony człowiek zmienia się podobno niemal całkowicie co lat siedem.
W takim razie ćwierćwiecze Sierpnia oznacza mniej więcej trzy i pół obrotu, od czego może zakręcić się w głowie i niełatwo utrzymać równowagę. Młodzi przyjaciele prezydenta – szef SLD pan Olejniczak z kolegą – ratując się od upadku, na taki się koncept wzmogli, że gdyby mamusia im pozwoliła, to oni też by przez stoczniowy płot skoczyli. Tak w każdym razie oświadczyli w ogłoszeniu wyborczym, z którego jasno też wynika, że 21 postulatów musiało czekać na realizację, aż Olejniczak z kolegą dorosną, bo tylko oni są w stanie je wypełnić.
Oni oraz ich partyjne koleżeństwo – niektórzy nie musieli wtedy pytać mamusi o zgodę, ale zamiast skakać przez płot, wybrali trudną i niewdzięczną drogę kariery. Gdyby nie ta wstrętna „Solidarność”, to może żyliby sobie dziś jak u Łukaszenki za piecem, zamiast drżeć o wynik wyborów – zawsze bowiem popierali demokrację, tyle że scentralizowaną przez zbiorowy geniusz Biura Politycznego PZPR. A teraz nastały takie czasy, że trzeba się podpinać pod solidarnościową tradycję, bo ta nowa demokracja jest nieobliczalna: każdy sobie może głosować jak chce! I po co to ludziom?
Czy dziesięć milionów ekstremistów z „Solidarności” nie widziało, że partia już, już miała doprowadzić kraj do doskonałości? A w każdym razie do osiągnięcia nirwany, stanu, w którym nie trzeba będzie jeść, bo i tak niczego nie było. Prawie się udało, tak jak pewnemu dorożkarzowi, który oduczał swojego konia od jedzenia – niestety, po tygodniu edukacji szkapa padła.
Naród, zamiast padać, wolał skoczyć, bo Polacy zawsze podskakują. I też prawie mu się udało – już, już wyskoczyliby z komunizmu, gdyby nie zabrakło Olejniczaka z kolegą. Niestety, Wojtusia i kolegę zastąpił generał Wojciech, bo mamusia nie pozwoliła im się bawić w związki. Dopiero po latach mogli spełnić swoje marzenie i poprzeć Leszka. Tamten nazywał się Wałęsa, a ten Miller, ale dzisiejsza lewica w ogóle istnieje dzięki krótkiej pamięci.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, wykładowca na Uniwersytecie Śląskim