Wskazując na naszych sąsiadów zachodniego i wschodniego, Mama ostrzegała mnie, że obydwaj są groźni, bo na czele każdego z nich stoją wodzowie (Führer i Generalissimus)
Spośród udzielanych w domu rodzinnym wskazań politycznych, mających ułatwić orientację w świecie, utkwiło mi w pamięci kryterium odróżniania państwa „porządnego” od niebezpiecznego, czyli takiego, którego trzeba się bać. Wskazując na naszych sąsiadów zachodniego i wschodniego, Mama ostrzegała, że obydwaj są groźni, bo na czele każdego z nich stoją wodzowie (Führer i Generalissimus). Sprawdziło się, obaj ruszyli na podbój, najpierw Polski, potem świata.
Wodzowie musieli jednak odejść, okryci niesławą. W 1989 r. skończyły się w Polsce rządy „przewodniej siły narodu” oraz panowania „przywódców partii i państwa”, naród pozbył się przywódców i sam decyduje, komu powierza rządy i władzę. A jednak słowo „przywódcy” wciąż pozostaje w obiegu i to także „na szczeblach”. Przy czym wcale nie chodzi o wojsko, gdzie przywództwo i podkomendni są częścią składową („żołnierz materii wojskowych świadom, dla którego przywództwo nie nowina” – Sienkiewicz), ani o przywództwo partii politycznej czy jakiegoś „ruchu” (np. ludowego czy robotniczego).
Chodzi o przywódców państwa (a nawet – jak słychać ostatnio – Unii). I tu budzi się mój opór. Bo jeśli państwa, to znaczy, że wszystkich obywateli. A to nieprawda. Bo ja nie zaciągnąłem się do wojska, nie zapisałem się do żadnego stronnictwa, nie przyłączyłem się do jakiegoś ruchu ani też nie prosiłem nikogo, by był moim wodzem: „prowadź, wodzu” – to zwrot nie z mojego wokabularza. Chcę żyć w spokoju jako równoprawny mieszkaniec swojego kraju, płacę podatki dla utrzymania państwa, które ma tego spokoju strzec. W tym celu tworzy się prawa mające chronić pokojowe współżycie obywateli. Służą temu struktury i „procedury” oraz cała tkanka urzędów o najróżniejszych zadaniach i kompetencjach.
Ale żaden urząd w państwie nie narusza równości obywateli, a poza „służbami mundurowymi” nie ma urzędu, z którym byłyby związane uprawnienia przywódcze wobec ludzi. Ma być praworządność, a nie „osoborządność”. Muszę przestrzegać prawa, niezależnie od tego, czy mi się podoba (widocznie podoba się większości), chyba że godziłoby w godność osoby lub naruszało podstawowe prawa człowieka – wtedy mówię „nie” i jestem gotów ponosić za to odpowiedzialność. Z tego, że w prawie znajdują się obowiązujące mnie nakazy czy zakazy, nie wynika, że prawodawca czy organ stosujący prawo staje się moim przywódcą, podobnie jak to, że rządzący definiują i ukierunkowują politykę państwa, nie czyni ich przywódcami: obywatele mogą się zgadzać lub nie, interesować się tym lub nie, przyklaskiwać lub protestować. Nie muszą atoli stać przed władzą na baczność ani maszerować za nią równym krokiem. Bo państwo demokratyczne to struktura prawna, a nie tkanka układów personalnych opartych na sympatii, zaufaniu czy zgoła uległości.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego