Gdy się ma odpowiednio silną władzę, można każde łobuzerstwo ubrać w szatę prawa.
Kiedy w drugiej połowie XVIII wieku przystąpiono do prac nad kodyfikacją prawa w państwach pruskich, rozwinęła się ożywiona dyskusja, czy taka nowoczesna ustawa będzie sprzyjała wolności, czy też będzie ją ograniczać. Zwolennicy podnosili, że ustawa położy kres samowoli urzędników, uniemożliwi szykanowanie ludzi, postawi tamę despotyzmowi.
Głośny poklask zyskał jeden z jej entuzjastów, twierdzący, że woli znosić ciężary ustawy niż ucisk despotów. Przeciwnicy (wśród nich J.G.Schlosser, szwagier Goethego, autor „Listów o ustawodawstwie”) przestrzegali, że za wołaniem o lepsze prawo czai się zamysł uproszczenia i ułatwienia działania „maszyny rządowej”. Ustawy – pisał – to sprytny sposób promowania despotyzmu, służący władzy do narzucania swej woli obywatelom bez ryzyka napotkania oporu, boć przecież rząd działa zgodnie z prawem.
Dyskusję podjęły kolejne pokolenia. Zgadzano się, że prawo raz po raz wymaga zmian, ale otwarte pozostało – do dziś – pytanie, kto zagwarantuje słuszność prawa? Skąd pewność, że ustawodawca nie będzie wprowadzał prawa nie służącego dobru wspólnemu względnie dobru przez siebie zdefiniowanemu i jako wspólne proklamowanemu?
Nikt dziś nie powie o sobie, że jest wrogiem prawa, trudno też nie dostrzegać w prawie również narzędzia rządzenia, bo taka intencja przyświeca ustawom, odkąd się je stanowi. Ale właśnie dlatego konieczna jest powściągliwość przy ich stanowieniu lub zmianach i wstrzemięźliwość przy zapędach prawotwórczych. Dyktatorzy i tyrani też powoływali się na prawo – przez nich samych tworzone! Doświadczenie poucza, i to nader boleśnie, że system demokratyczny nie zawsze zapobiega kumulacji władzy. Gdy się ma odpowiednio silną władzę, można każde łobuzerstwo ubrać w szatę prawa – prawo to forma, wypełniająca ją treść zależy od prawodawcy, czyli od rzetelności przyświecających mu zamysłów i od jego rozeznania w dobru wspólnym.
Niestety, historia prawa to też historia bezprawia i to najwyższego, bo dokonywanego pod płaszczykiem („w majestacie”) prawa. Odwoływanie się do prawa brzmi czasem mocno dwuznacznie i podejrzanie, zwłaszcza w ustach twórców tego prawa. Nic dziwnego, że w każdym podręczniku prawa konstytucyjnego demokratycznego państwa wolnościowego można wyczytać, że państwo ma wprawdzie być silne, ale zarazem winno się samo ograniczać. Organa państwa nie powinny zachowywać się tak, by ono kojarzyło się z aparatem siły, czasem dość bezwstydnie demonstrowanej. Pycha to grzech ciężki i głupi.
Przeto deprawują kulturę prawną politycy wymachujący projektami ustaw jak szablą. Wyglądają wprawdzie śmiesznie, ale niechcący bywają dowodem na słuszność przestróg, że ustawy mogą być zasłoną dymną dla zamysłów raczej mało godziwych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego