O apostazji pisze się wiele, choć jest ona w Polsce – jak pisze jeden z publicystów – wciąż „zjawiskiem niszowym”. Zjawisko to jednak wzrasta i ogarnia środowisko celebrytów, którzy mają wpływ na młodzież. W ten sposób potwierdza się hipoteza nowych ateistów: najlepiej replikują się memy, które znalazły swoich wpływowych dilerów.
06.12.2022 13:34 GOSC.PL
Miesiąc temu interesujące wyjaśnienie zjawiska apostazji w polskim Kościele zaproponował Aleksander Bańka („Wychowani” do apostazji). Według niego głównym, choć nie jedynym, czynnikiem apostazji jest „stopniowo narastające religijne zobojętnienie”. Z jednej strony chodzi tu o zobojętnienie samych apostatów, w których – choć oficjalnie przynależeli do Kościoła – wiara „prawdopodobnie nigdy się […] faktycznie nie urodziła”. Z drugiej strony chodzi o zobojętnienie przekazicieli wiary (rodziców, księży, katechetów), którzy (co najwyżej) kładli nacisk na jej zewnętrzną formę. Zabrakło „osobistego świadectwa i wprowadzenia w duchowe doświadczenie”.
Generalnie zgadzam się z Aleksandrem Bańką. Mam jednak zastrzeżenia w kilku sprawach lub inaczej rozkładałbym w nich akcenty. Trochę inaczej widzę naturę apostazji, jej przyczyny i sposoby uodporniania się na jej wpływ.
Przede wszystkim nie wierzę w to, że apostazje (w większości przypadków) są tylko decyzją „o sformalizowaniu tego, [co] w zasadzie w sposób nieformalny już dawno się stało”. Apostazja to nie tylko zinstytucjonalizowana obojętność religijna. To coś znacznie więcej. Aby zostać apostatą w sensie, który jest dziś modny, trzeba publicznie zadeklarować wystąpienie z Kościoła oraz znaleźć czas, by w obecności jego przedstawiciela podpisać stosowny dokument. Innymi słowy, trzeba wykonać pracę, której nie wykona człowiek obojętny. Powiem więcej, trzeba przełamać pewne tabu kulturowe: trzeba powiedzieć „nie” pewnej tradycji, w której się urodziło i która została przekazana (nawet gdy zostało to uczynione tylko w sposób szczątkowy) jako nienaruszalna świętość. Człowiek obojętny religijnie nie posunie się aż tak daleko – czy to z „lenistwa”, czy to z niechęci do upubliczniania prywatnych przekonań, czy to z podświadomego „lęku” religijnego, czy to po prostu z szacunku dla swoich przodków.
Skąd się biorą dziś w naszym kraju, zwłaszcza młodzi, apostaci? Schemat przyczynowy, który wydaje się proponować Aleksander Bańka, wygląda następująco: wpierw stopniowe zobojętnianie religijne, a potem jakiś odruch „pod wpływem wewnątrzkościelnych skandali, zgorszeń, czy ogólnego zniechęcenia do instytucji Kościoła.” Moim zdaniem, w tym schemacie brakuje jeszcze jednego czynnika – zewnętrznej presji sekularyzacyjnej czy wręcz antychrześcijańskiej. Bez niej inne czynniki nie miałyby aż tak wielkiego znaczenia.
Jest powszechnie stwierdzanym faktem, że niereligijność czy niechrześcijańskość stała się pewnym klimatem kulturowym Europy. W tym kontekście znawczyni tematu, prof. Mirosława Grabowska, lubi przywoływać powiedzenie Petera Bergera, że jeśli Polska oprze się presji sekularyzacyjnej, będzie to fascynujące czy zadziwiające. Zadziwiające, gdyż niezmiernie trudno iść pod prąd dominującego nurtu. Używając aktualnej analogii piłkarskiej: gdy nasza drużyna przegrywa mecz, w ocenach nie wystarczy się skupiać na jej błędach. Trzeba raczej pamiętać o tym, jak silny jest przeciwnik.
W określeniu siły przeciwnika odwołam się skrótowo i przewrotnie do teorii (współ)stworzonej przez tzw. nowych ateistów, a wykorzystywanej przez nich do wyjaśnienia faktu sukcesów religii. Według tej teorii krążą między nami – od umysłu do umysłu – idee lub wzorce kulturowe, zwane memami. Ich sposobem przetrwania jest replikacja dokonująca się poprzez (często nieświadome) naśladowanie. Według Richarda Dawkinsa i Daniela Dennetta takie naśladowanie umożliwiło ekspansję memom religijnym. Obserwując nasz świat, powinniśmy jednak z większym prawdopodobieństwem powiedzieć, że w ten sposób upowszechniają się dziś memy antyreligijne. Parafrazując Dennetta, możemy dodać, że te ostatnie memy znalazły swoich wpływowych zarządców, menadżerów, protektorów czy dilerów. Ich interes – interes znacznej części twórców lub organizatorów masowej kultury – związał się jakoś z interesami samych memów. Twórcy pokazują je w atrakcyjnej otoczce na ekranach, przenosząc je do głów młodych widzów, którzy kolportują je dalej. W zamian za to antychrześcijańskie memy – coraz bardziej znaczące – „odwdzięczają” się swoim promotorom, dodając im splendoru. Gdy jesteś popularny i głosisz właściwe memy, będziesz jeszcze bardziej popularny. Gdy jesteś zwykłym nosicielem właściwych memów, zyskasz status bycia w trendzie. Na tym właśnie polega moc dominującego nurtu.
Owszem, przywołana tu teoria – bez względu na to, do której strony ją zastosujemy – ma swoje słabe punkty i zachęca do zadawania dalszych pytań. Nie chodzi tu teraz o to, by je dyskutować. Za pomocą tej teorii chciałem tylko zwrócić uwagę na jeden fakt: dominujący nurt współczesnej kultury masowej ma charakter niereligijny czy wręcz antyreligijny lub antychrześcijański. A skoro moc oddziaływania tego nurtu jest ogromna, nie ma się czemu dziwić, że słyszymy i będziemy coraz więcej słyszeć o apostazjach celebrytów i spadku religijności młodzieży. Kto nie nabył chrześcijańskiej odporności, ten wcześniej czy później zarazi się memami, które naruszają religijne zdrowie.
Jak nabyć ową odporność? Z pewnością na ten temat będziemy jeszcze wielokrotnie dyskutować. Ja zwrócę tu uwagę tylko na jedna sprawę. Otóż, szukając religijnej szczepionki, warto spojrzeć na kraj, który łączy najwyższe wskaźniki postępu cywilizacyjnego czy modernistycznego ze (względnie) niższymi wskaźnikami sekularyzacji. Tym krajem są Stany Zjednoczone. Dlaczego w tym kraju chrześcijaństwo ma się (relatywnie) dobrze? Przypuszczam, że dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że poszczególne denominacje chrześcijańskie są tam ważnymi czynnikami, które pomagają jednostkom zachować tożsamość w kulturowo pluralistycznym społeczeństwie. Po drugie, dlatego że amerykańska religijność ma charakter pragmatyczny. Parafrazując Williama Jamesa – twórcę pragmatyzmu i pioniera badań nad doświadczeniem religijnym – religia jest prawdziwa, gdy(ż) działa w życiu, pomaga w nim i praktycznie sprawdza się w codzienności. Mam wrażenie, że amerykańscy chrześcijanie kierują się tą zasadą.
Sądzę, że podobne wnioski można wysunąć, analizując polską religijność. Moje obserwacje skłaniają mnie do przekonania, że odporność na niewiarę i anty-religię wykazują ci Polacy, którzy bądź ściśle wiążą katolicyzm ze swą tożsamością kulturową, bądź traktują chrześcijaństwo jako swoistą siłę życiową. Pierwsi to najczęściej katolicy tradycyjni (choć niekoniecznie tradycjonalistyczni), a drudzy to najczęściej uczestnicy wspólnot odnowy (nie tylko charyzmatycznej). Domyślam się, że młodym bardziej odpowiada ten drugi model religijności. Do niego też zdaje się skłaniać Aleksander Bańka, gdy wśród „pozytywnych elementów transformacji Kościoła” wymienia takie czynniki jak „rosnąca rola małych wspólnot nastawionych na ewangelizację, a także bardziej zindywidualizowane duszpasterstwo.” W tej sprawie przyznaję mu rację. Z drugiej strony jednak nie zgadzam się co do tego, że tradycyjne wiązanie sakramentów inicjacji chrześcijańskiej z pewnym społecznym obyczajem „nie działa”. Nawet gdy temu obyczajowi towarzyszy wiara tylko „powierzchowna” i gdy można go symbolicznie sprowadzić do „komunijnego obiadu’, obyczaj ten zostawia na „katechumenach” trwałe piętno – piętno przynależności do wspólnoty rodzinnej, religijnej i kulturowej. Owego piętna nie da się całkowicie zamazać i kiedyś pozwoli ono o sobie znać jako zapora przed apostazją lub jako podświadomy wyrzut sumienia po jej dokonaniu. Owo piętno może też w przyszłości stać się glebą, która przyjmie ziarna Słowa. Dlatego cieszmy się, że wciąż większość polskich rodziców – pomimo słabości swej wiary i niedostatków zaangażowania – prowadzi swe dzieci do sakramentów inicjacji chrześcijańskiej. W ten sposób dają im szansę – szansę, której być może sami nie wykorzystali.
Jacek Wojtysiak