– Ja bym tak nie mógł – dziennikarz odwrócił głowę, widząc, jak Matka Teresa opatruje rozkładające się ciała trędowatych. – Ja też nie – odpowiedziała zakonnica.
Siostrę Teresę, świeżo upieczoną zakonnicę, wysłano do Kalkuty, by w St. Mary’s High School, prowadzonej przez loretanki, pracowała jako nauczycielka. O tym, by pojechać do Indii, pomyślała po raz pierwszy jako dziecko, po spotkaniu z misjonarzem. Nie chciała być zakonnicą. Chciała pracować wśród najbiedniejszych. Po przyjeździe do Kalkuty marzenie Agnieszki Bojaxhiu, Albanki ze Skopje, jeszcze długo nie miało się spełnić. Przez niemal dwadzieścia lat uczyła geografii dziewczęta z bogatych domów. Jakiś czas była dyrektorką tej elitarnej szkoły.
Siostra Teresa wiedziała jednak, że Kalkuta to nie raj, że to nie tylko dobrze wychowane dziewczęta, wypielęgnowane trawniki przyklasztorne i wypolerowane podłogi. Wiedziała, że Kalkuta to również slumsy, konający na chodniku żebracy. Ich cuchnące nory rozciągały się tuż za murem szkolnym. Czasem odór nędzy docierał aż do ogrodu sióstr, a nawet do eleganckich pomieszczeń klasztornych. – A jeżeli Pan oczekuje ode mnie czegoś innego wobec tych ludzi? – pytała siebie coraz częściej siostra Teresa. Zawsze chciała być wierna Bogu, więc odpędzała te myśli: „Przecież złożyłam ślub posłuszeństwa”. Ale znowu wracały, jak natrętne muchy: „Dlaczego oni żyją w norach, a ja mam wygodne łóżko? Dlaczego oni są głodni, a ja mogę najeść się do syta?”.
Któregoś dnia jechała pociągiem w góry, by w Himalajach podleczyć chore płuca. Stłoczeni ludzie roznosili nieprzyjemny zapach brudu i potu. Na każdej stacji ten sam widok. Tłum żebraków-szkieletów. – Wtedy poczułam – opowiadała później – że Bóg chce, bym była biedna z biednymi. Zanim dojechała na miejsce, była przekonana: powinna opuścić klasztor i wyjść na ulice Kalkuty. W sam środek stolicy nędzy całego świata. Miała wtedy 36 lat.
Matka Teresa – tak nazywano ją od czasu, gdy została dyrektorką szkoły – zaczęła pisać nową historię swego życia. A właściwie pozwoliła ją pisać Bogu. Czarny habit loretanki zamieniła na proste białe sari, które spinała małym krucyfiksem na lewym ramieniu. Nie miała nic. – Pan Bóg o wszystko się zatroszczy – powiedziała biskupowi, gdy pytał, gdzie będzie mieszkać i z czego będzie żyć. Któregoś dnia, gdy oddała ostatnią rupię, modliła się: „Panie, nie mam już nic. Teraz Ty musisz zadbać o mnie”. Wieczorem ktoś przyniósł kopertę. – To dla tych biedaków – powiedział tylko i wyszedł. Było w niej 50 rupii.
– Ja bym tak nie mógł – dziennikarz odwrócił głowę, widząc, jak Matka Teresa opatruje rozkładające się ciała trędowatych. – Ja też nie – odpowiedziała zakonnica. Często powtarzała: „To nie ja pomagam ludziom. Jestem tylko narzędziem, ołówkiem, który pisze to, co chce Bóg”. Na pogrzeb Matki Teresy we wrześniu 1997 roku przyniesiono wielki ołówek. Ten, którym Bóg pisał przez 87 lat, spisał się do końca, ale zostawił ślad nie do wymazania.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Gabriela Szulik