Myśl wyrachowana: Kto nie czeka na Chrystusa, nie ma na co czekać.
Wielu ludzi sądzi, że koniec świata nastąpi w 2012 roku. Ale po co tak desperować? Porażka polskiej reprezentacji w mistrzostwach Euro 2012 to naprawdę nie koniec świata. Zawsze można przegrać jeszcze raz, i jeszcze raz. Jeśli to kogoś nie pociesza, niech przypomni sobie nasz genialny remis na Wembley. Kto nie potrafi, niech spyta starszych. Jednak przeciw prawdziwemu końcowi świata nie trzeba szukać pociechy, bo on sam jest pociechą. Wierzymy, że on nastanie, co potwierdzamy w każdą niedzielę, mówiąc że Jezus „powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych”. Na tę okoliczność trwają właśnie w Kościele manewry o kryptonimie „Adwent”.
Bo Adwent to takie jakby ćwiczenia końca świata. Trzeba być przygotowanym na to, co musi nadejść. Bo musi. Powtórne przyjście Jezusa jest tak realne jak pierwsze. Niedawno z ust całkiem poważnego i pobożnego księdza usłyszałem: „Mam głęboką nadzieję, że doczekam tego dnia jeszcze przed śmiercią”. Nie ma w tym niczego dziwnego. Mało tego – właśnie to jest normalne. Człowiek, który nie czeka na przyjście Chrystusa, czeka tylko na wyniesienie resztek po sobie. Coś takiego zaprezentował niedawno Wojciech Jaruzelski, pisząc w liście do prezydenta: „Ja już tylko kandyduję do miejsca, w którym wszyscy – wcześniej czy później – się znajdziemy”. Jego wcześniejsze wypowiedzi każą się domyślać, że miał na myśli cmentarz.
Generał czekał już na tyle rzeczy: na instrukcje z Moskwy, na triumf czerwonej władzy i pognębienie Polaków, wreszcie na urząd prezydenta. Ciągle niby w górę i w górę, aż tu nagle okazuje się, że czeka „JUŻ TYLKO”. Ale pan Jaruzelski kolejny raz myli się, przypisując własne poglądy wszystkim innym. Otóż my nie czekamy „tylko”. Nie czekamy z rezygnacją na dopełnienie bezsensownego życia pogrążeniem się w nicości. Chrześcijanie nie kandydują na cmentarz. My się tam nie znajdziemy – co najwyżej nasze ciała, zanim i one zmartwychwstaną. My świadomie kandydujemy do tego, czego instynktownie chce każdy człowiek – do nieśmiertelnego szczęścia. „Marana tha” to nic innego, jak głos tęsknoty.
To wyraz nadziei graniczącej z pewnością, a przez to dającej dużo więcej energii niż może dać cokolwiek innego. To jeden z chrześcijańskich paradoksów, że owo „Przyjdź, Panie Jezu” to nie pragnienie frustratów, którym życie zbrzydło. Nie wołają tak samobójcy. Przeciwnie – końca świata wyglądają ci, którym życie najbardziej smakuje. Ludziom, którzy spotkali Chrystusa, życie się podoba, ale są gotowi na jeszcze lepsze życie już zawsze z Nim. Ta gotowość nie wymaga żadnej specjalnej filozofii. Błogosławiony kard. Newman mówił, że chrześcijanin powinien być zawsze gotowy na przyjęcie dwóch rzeczy: Komunii św. i śmierci. I to właściwie wszystko. Adwent przećwiczony. Trzeba żyć w łasce uświęcającej, a nie przyczepi się do człowieka żadne diabelskie paskudztwo i nie wykrzywi jego pragnień. Kto na serio czeka na Jezusa, tego nie przybiją złe notowania na giełdzie. Nie załamie się pod wpływem krzywd, nie przestraszy się chichotu prześmiewców, ani nawet groźby utraty ojczyzny. Nasza ojczyzna jest przecież w niebie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak