Myśl wyrachowana: Katolik musi być zapisany w niebie, a nie tylko w księdze chrztów
W niedawnym felietonie pisałem, że „od osobistej religijności będzie zależało, o co człowiek będzie walczył, z kim i jakimi metodami”. Po tym tekście sporo osób zaprotestowało. Zaraz wytknęli mi katolików, na których ich własna religia nie ma żadnego wpływu. Bo kradną, kłamią, cudzołożą i w ogóle bimbają sobie z wiary. Zobaczcie, jak my ze słowem „religijność” automatycznie wiążemy brak religijności. Myślałem, że gdy piszę „wierzący”, to nie muszę tłumaczyć, że mam na myśli naprawdę wierzącego, a nie tak zwanego wierzącego. Gdy piszę o kimś, kto „kieruje się nauką Chrystusa”, to myślę o kimś, kto SIĘ tą nauką kieruje, a nie kieruje NIĄ. Ale chyba źle myślałem. Niedawno Halina Bortnowska z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka stwierdziła na łamach „Wyborczej”: „Ci, którzy tak łatwo chcieliby z Kościoła wykluczać inaczej myślących, posługują się raczej logiką partyjną, a nie zmysłem wiary”.
Autorka tych słów, deklarując katolicyzm, jednocześnie opowiada się za sztucznym zapłodnieniem.
Nie znam nikogo, kto „łatwo wyklucza” innych z Kościoła. Znam natomiast wiele osób, które same się wykluczają – na przykład popierając aborcję. Ten potworny grzech jest bowiem związany z automatyczną ekskomuniką – czyli z wykluczeniem ze wspólnoty Kościoła. A że ktoś ośmiela się o tym przypominać? To wcale nie znaczy, że wyklucza. On po prostu informuje, że wykluczenie, niestety, nastąpiło. A informować o tym należy i to jak najczęściej, bo ekskomunika nie jest po to, żeby człowiek był wykluczony, tylko żeby zdał sobie sprawę, że musi do Kościoła powrócić. To bez znaczenia, że aborter (nawet jeśli dokonuje „zabiegów” zgodnie z państwowym prawem) chodzi do kościoła. On musi wiedzieć, że jest „mężem krwawym”, który biegnie szeroką drogą do piekła. To nie ma znaczenia, że kobiety, które aborcji dokonały, i ci, którzy się do tego przyczynili (politycy też!) chodzą do kościoła. Oni muszą zdać sobie sprawę, że choćby byli w kościele, to nie ma ich w Kościele. Muszą to wiedzieć nie po to, żeby im było przykro, tylko żeby nie było im przykro na wieczność.
Ale nie wolno im tego mówić, bo żyjemy w kulturze zagłaskiwania. Musi być bezboleśnie. Nie może boleć ani życie, ani śmierć. A nade wszystko nie może boleć sumienie. Dlatego całe sztaby „autorytetów” pracują nad takim przerobieniem nauki Chrystusa, żeby wyszło, że On też był „inaczej myślący”. I żeby wszelkie „inaczej” stało się przedmiotem kultu. Katolik może dziś być buddystą, ateistą, masonem, komunistą. Może nosić amulety, wierzyć w horoskopy, chodzić w homoparadach, popierać eutanazję i produkcję ludzi w szkle. Ale wara powiedzieć, że to nie katolik. Niedługo prawo nazywania się katolikiem zostanie wciągnięte na listę praw człowieka. A propos. Kiedyś Helsińska Fundacja Praw Człowieka walczyła o prawa człowieka, a teraz za prawo człowieka uważa dostęp do aborcji. I spróbujcie tym ludziom powiedzieć, że nie są obrońcami praw człowieka. No właśnie – trzeba im to powiedzieć.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak