Myśl wyrachowana: Adoracja Bożego Ciała wyklucza adorację ciała własnego
Bardzo mnie rozbawił spór o wielkość niedawnych demonstracji w Warszawie. Że niby Parada Równości zgromadziła parę tysięcy uczestników, a Marsz dla Życia i Rodziny znacznie mniej. A jeśli tak, to znaczy, że mniej w Polsce zwolenników życia niż wyżycia. No niezupełnie. Paradowicze zgromadzili wszystko, co tylko mieli, a nawet więcej, bo bez towaru z importu byłoby ich najwyżej tyle, co uczciwych w SLD. Natomiast Marsz dla Życia i Rodziny to tylko czoło manifestacji. Całość ruszy w najbliższy czwartek. Zgromadzi, lekko licząc, kilkanaście milionów ludzi.
Powie ktoś, że procesja Bożego Ciała to nie demonstracja. Jak to nie? Udział w tej procesji jest jasnym opowiedzeniem się za Jezusem. Przecież tam – jak rzadko kiedy – idziemy za Nim dosłownie. Czy może być bardziej oczywista deklaracja, że zgadzam się z tym, czego Chrystus uczy? A to znaczy, że jestem za życiem i rodziną. Życiem od poczęcia do naturalnej śmierci, i rodziną – czyli matką płci żeńskiej, ojcem płci męskiej i dziećmi płci wybranej przez Pana Boga. Kto idzie w procesji Bożego Ciała, deklaruje tym samym, że uznaje całą moralność chrześcijańską, a nie własną mieszankę chrystianizmu, marksizmu i etyki Magdaleny Środy.
Gdyby jakakolwiek inna manifestacja o podobnym przesłaniu zgromadziła tylu uczestników, parlamentarzyści padliby plackiem, postkomuniści oblekli wory pokutne, a kapitan aborcyjnego Langenorta, po wpłynięciu na polskie wody terytorialne, dałby rozkaz zatopienia jednostki. Ale tak się nie dzieje, bo Boże Ciało to „impreza religijna”. Z nią się można nie liczyć, bo tkwi w ludziach przekonanie, że jak coś jest religijne, to jest oddzielone od życia kościelnym płotem. Tak jakby człowiek mógł mieć podwójne poglądy – jedne świeckie (czytaj laickie) i drugie, ubierane jak swoisty garnitur pobożny na czas pobytu w strefie sakralnej.
Wychodzi z tego, że gdy idę w procesji, to jestem katolikiem, gdy jestem w pracy, jestem tym, kogo życzy sobie mieć szef, a gdy w domu – mogę kląć i na szefa, i na Kościół. Ale to złudzenie. Kto gra na dwie strony, nie jest podwójny – jest najzupełniej pojedynczym obłudnikiem. Dziennikarz „Gościa Niedzielnego” rozmawiał kiedyś z popularnym aktorem, odtwórcą roli księdza. Gdy zapytał go o osobistą religijność, aktor bardzo się obruszył. „A co to pana obchodzi?” – uniósł się. No właśnie. Pytanie o wiarę w co bardziej postępowych krajach zostało uznane za niedopuszczalną formę ingerencji w prywatność. Nie wolno o to pytać, tak jak o narodowość, rasę i „preferencje seksualne”.
Jeśli jednak ktoś wstydzi się chrześcijaństwa, powinien sobie przypomnieć, co Jezus powiedział o takich, co nie przyznają się do Niego przed ludźmi. Takie przyznawanie bywa trudne. Nawet przeżegnanie się przed obiadem w restauracji to jakiś krzyż. Ale Pan Jezus powiedział, że kto nie niesie swojego krzyża, a idzie za Nim, nie jest Go godzien. To nie znaczy, że kto za Jezusem nie pójdzie, uwolni się od ciężaru. Przeciwnie. Tak można uwolnić się tylko od Jezusa.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak franku@goscniedzielny.pl