Myśl wyrachowana: Dozgonnie znaczy do zgonu, a nie do zgonienia z domu
Jak się mądrze rozwieść – to tytuł poradnika z „Gazety Wyborczej” sprzed tygodnia. Równie oryginalnie brzmiałoby „Jak mądrze nie dotrzymać słowa”, a znaczyłoby to samo. Małżonkowie sakramentalni, a takich jest w Polsce ogromna większość, ślubowali sobie na starcie, że się nie opuszczą aż do śmierci. Czyli, że nie będzie rozwodu. Mówili to w obecności świadków. Zaklinali się na Boga i wszystkich świętych. Podpisywali.
Dorosły człowiek wie, że gdy weźmie kredyt, to – o ile nie należy do Samoobrony – musi spłacić. I nie ma sentymentów, bo jest podpis. Tak się musi gimnastykować, żeby z zobowiązania się wywiązać. Inaczej przyjdzie komornik i zabierze wszyściutko. A dłużnik, pozostawszy w samej koszuli, lepiej rozumie wtedy, co to znaczy zobowiązanie. Z innymi kontraktami jest podobnie. Ale nie z małżeństwami, bo gdy ludzie łamią złożone śluby, nie ma komornika. Są „drobne” niedogodności, bo do Komunii nie można iść. „Ale teraz opłatek można kupić w każdym sklepie” (wypowiedź autentyczna).
Kiedyś ludzie się nie rozwodzili choćby dlatego, że nie mieli takiej możliwości. Ale przede wszystkim dlatego, że im to do głowy nie przychodziło. Kiedy przed ołtarzem mówili „tak”, klamka zapadała. Koniec, amen, przepadło. Wbrew pozorom, zapadająca klamka jest błogosławieństwem. Bo gdy nie ma możliwości dezercji, trzeba walczyć, a tylko walcząc, można coś wygrać. Teraz możliwość dezercji istnieje, i stąd tyle życiowych klęsk.
Feministki opowiadają, jakie to straszne było nie móc się rozwieść. Podobno przez to mężczyźni pomiatali kobietami. Tłukli je bez konsekwencji, bo przecież nie mogły odejść. Pewnie, że takie rzeczy się zdarzały. Ale to zawsze był margines, nie większy niż dzisiaj. A co ciekawe, gdy dziś w telewizji mówią o domowych awanturach, bójkach i zabójstwach, częściej pada słowo „konkubinat” albo „były mąż”, „była żona”.
Małżeństwo katolickie zawsze chroniło kobiety, bo nie tylko one nie mogły odejść. Nie mógł tego zrobić również mężczyzna. Nie mógł porzucić chorej lub starej żony, nie mógł potraktować jej jak śmiecia. Nie mógł, jak w większości kultur i religii, „oddalić żony” w przerwie między zupą (za słoną) a drugim daniem. Nie mógł sobie „doślubić” paru nowych żon ani trzymać haremu. W takiej sytuacji rozsądni ludzie po prostu dbali o swój związek. Szanowali współmałżonka choćby we własnym interesie. Tak jest do dzisiaj, bo choć wierność małżeńska i zgoda wymaga niejednego wyrzeczenia, to i tak kosztuje mniej niż folgowanie swojemu egoizmowi. Nie mówiąc o korzyściach, jakie z trwałości związku rodziców z zasady odnoszą dzieci.
Możliwość łatwego przeprowadzania rozwodów sprowadza ludzi do roli sprzętów, które można dowolnie przesuwać, a gdy się znudzą, wymienić „na nowszy model”. Zwolennicy swobodnego zmieniania małżonków cofają cywilizację w czasy pogaństwa. To kłamstwo, że rozwody ludzi uwolniły. Wystarczy spojrzeć, ile ludzkich łez i poniżenia kosztuje ta wolność. Ludzie mają zbyt wielką godność, żeby można ich było poślubiać warunkowo. Trzeba się mądrze żenić i za mąż wychodzić, bo rozwieść się można już tylko mniej lub bardziej głupio. Zwykle bardziej.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Franciszek Kucharczak