Z pewnym opóźnieniem, ale chciałbym dodać kilka słów komentarza, czy może refleksji, do artykułu o churchingu w „Gościu” z 6.12.2009. Jestem mieszkańcem blokowiska w dużym wielkim mieście.
. Przez ostatnie kilkanaście lat byłem organistą w jednym z klasztorów (nie będącym parafią i znajdującym się poza moją parafią). Skutkiem tego moje kontakty z parafią ograniczały się do przyjęcia księdza po kolędzie i ewentualnego spotkania z katechetą moich dzieci. Obecnie już nie gram nigdzie na stałe, ale wiele pewnie się nie zmieni i w mojej parafii pojawię się, gdy będę musiał.
Dlaczego? Ponieważ potrzebuję homilii głębokiej, przeżytej przez kapłana, która coś wniesie w moje życie, nad którą będę mógł porozmyślać, która przyczynia się do pogłębiania i ugruntowania mojej wiary. Taką homilię gwarantują mi dominikanie, może jeszcze któryś z kościołów akademickich. W parafii usłyszę miałki bełkot z kiczowatymi historyjkami „z życia” – wyczytany z nieszczęsnych materiałów homiletycznych, które należy przerobić na coś pożytecznego, albo umieścić na indeksie ksiąg zakazanych...
W sąsiedniej parafii ksiądz mówi prosto, ale od siebie, jest to głęboko przez niego przeżyte, przemyślane. Jest człowiekiem, w którym z daleka wyczuwa się świętość, dobroć, mądrość... Churching to efekt różnic, dysproporcji w poziomie wykształcenia i życia duchowego kapłanów oraz – z drugiej strony – braku lokalnych więzi mieszkańców blokowisk, w których parafia jest wirtualnym tworem, spotkaniem ludzi w anonimowym tłumie. Zmienić to może kierowanie na blokowiska kapłanów aktywnych, świętych i z wizją, którzy nie zamkną się na plebanii jak w twierdzy, marudząc na churching. Ale to już zadanie (wyzwanie?) dla biskupów.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Stanisław L. Dmytrzak