Przeczytałam „Nalot pod-dywanowy” (GN 12/2008) i nie mogę się opanować, żeby nie napisać. W zupełności się zgadzam z ideą, że w razie podejrzenia przestępstwa popełnionego przez księdza należy iść do prokuratury.
To oczywiste; w życiu nie przyszłoby mi do głowy, żeby iść z tym do mojego biskupa. Ale jak już taka sprawa ujrzała światło dzienne, to mnie bardzo interesuje, co na ten temat mówi i jak się zachowuje mój Kościół. Nie czytałam „Wyborczej”, nic nie widziałam w telewizji na ten temat, informacje czerpię tylko z radia i prasy.
Nie szokuje mnie, że biskup broni księdza, przypominając, że jest on podejrzanym, a nie skazanym. Zaszokowała mnie inna informacja – usłyszałam, że w tej sprawie jest prowadzone postępowanie przed sądem kościelnym od pół roku! Jak to od pół roku?! Przecież tu chodzi o możliwą krzywdę dzieci, jakie pół roku! Jakby wyjaśnienie tej sprawy w Kościele trwało pół miesiąca, to wydawałoby mi się, że i tak to jest za długo. To nie jest przecież polskie sądownictwo, które się opiera na Poczcie Polskiej.
Jeszcze jedna rzecz mnie bardzo boli - jak już tego typu sprawa zostaje ujawniona, to ja bym chciała usłyszeć oficjalne rozstrzygnięcie od przedstawiciela mojego Kościoła. Myślę tu na przykład o sprawie arcybiskupa Paetza z Poznania. Już nie jest metropolitą, ale ja nie wiem, dlaczego. Nie słyszałam oficjalnie o jego winie.
To są dla mnie jednak grzechy - opieszałość w wyjaśnianiu sprawy oraz brak jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o winę. Przecież Kościół swoim postępowaniem modeluje relacje społeczne i międzyludzkie. Jaki ja mam odczytać przekaz z tych sytuacji?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barabara Smorczewska