Między mądrą nadzieją a nabieraniem się na pozory zwycięstwa jest taka sama różnica, jak między trwałym spacyfikowaniem Rosji a końcem rządów Putina.
15.11.2022 13:11 GOSC.PL
„To już koniec Putina. Przecież po wycofaniu się Rosjan z Chersonia on nie ma na Kremlu żadnej przyszłości”. Te i podobne hurraoptymistyczne tezy słyszę tu i ówdzie od paru dni. Najczęściej od osób, które z tą samą pewnością jeszcze rok temu, ba, w styczniu i lutym tego roku przekonywały, że Putin nie dokona pełnoskalowej agresji na Ukrainę, bo „głupi nie jest”, bo „by tego nie przetrwał”, bo „Zachód nie będzie patrzył bezczynnie”. Fakt, może tego nie przetrwać, Zachód – mimo początkowej chęci przeczekania – bezczynnie nie patrzy, ale do agresji jednak doszło, a liczba ofiar tej zbrodni ciągle rośnie. Dlatego i teraz z dystansem słucham przesadnie optymistycznych scenariuszy; owszem, ze zrozumieniem, z czego wynikają – wszyscy na zachód od granicy rosyjsko-ukraińskiej chcą przecież jak najszybszego zakończenia wojny i przegranej Rosji, więc każda jaskółka, a całe stado jaskółek tym bardziej, porusza wyobraźnię i budzi nadzieję na rychły koniec despoty.
Czytaj też: Rozpadu ZSRR nie było
Tyle że, po pierwsze, ani odwrót Rosjan z Chersonia niekoniecznie kończy erę Putina, ani ewentualny jego faktyczny koniec nie kończy problemów z Rosją. Sam odwrót rosyjskich wojsk z tego kluczowego dla obu stron miasta i obwodu był ewidentnie wynikiem ustaleń, które zapadły w tajnych wielostronnych negocjacjach, w których musieli brać udział również Amerykanie. Oczywiście, ani ustalenia, ani odwrót nie byłby możliwy, gdyby Rosjanie nie ponosili od miesięcy dotkliwych strat. Ale też puszczenie przez Ukraińców wolno ok. 20 tys. żołnierzy agresora, który zaczął przerzucać siły do obwodu donieckiego, wygląda jak szykowanie gruntu pod negocjacje pokojowe, w których Putin „coś” jednak dostanie. A to „coś” to nie tylko choćby skrawek ukraińskiej ziemi, ale też gwarancja „nietykalności” dana Putinowi przez mocarstwa. I to jest pierwszy powód, który każe mówić o pozornym zwycięstwie: nie ma najmniejszych wątpliwości, że dla Putina takie warunki, owszem, przegranej wojny, będą tylko kupieniem czasu na odbudowanie armii i nową agresję za parę lat.
Po drugie jednak – i to jest o wiele ważniejsze – nawet jeśli sam Putin nie przetrwa zawirowań wewnątrzrosyjskich (a te są niemal pewne, bo pretendentów do tronu, niezadowolonych z przegranej, jest niemało), to samo odejście Putina nie rozwiązuje problemów z Rosją. Trafnie na ten temat wypowiedział się niedawno pisarz Szczepan Twardoch. W rozmowie w TVN24 słusznie ostrzegał: „Rosja Putina w końcu się skończy. Kiedyś. Nie chciałbym, żebyśmy nabrali się na kolejną głasnost i pierestrojkę. No bo co nas czeka? Po dwudziestu latach powtórka z historii? Wrócimy do punktu wyjścia”. Odnotowuję jego słowa z tym większą uwagą i uznaniem, że w wielu innych sprawach nie jest mi po drodze z publicystycznymi próbami pisarza, czującego się dobrze – jak sam przyznaje – bardziej w fikcji literackiej. Ponieważ sam nie mam złudzeń co do ewentualnej „odwilży” w Rosji po możliwym (ale nie przesądzonym) usunięciu Putina, ucieszyłem się tymi słowami pisarza, o nienabieraniu się na nową pierestrojkę. A mam wrażenie, że dla zaspokojenia naturalnej potrzeby nadziei (a często w celu powrotu do business as usual) wiele osób w Polsce i Europie jest gotowych się na nią nabrać. Ukraina wygra tę wojnę pod jednym warunkiem: że niepoprawni optymiści z Europy nie będą otwierać szampana przy każdym kontrolowanym, jak w Chersoniu, wycofaniu się wojsk rosyjskich. Ukraina i Europa wygrają, gdy nie tylko Putin, ale i cała Rosja zostanie pozbawiona możliwości wywołania kolejnej wojny.
Jacek Dziedzina