Wybraliśmy na ślub czytanie o chodzeniu po wodzie. Jak przestaniesz patrzeć na Jezusa, to się utopisz
Opowieść Aliny
Alina: Byłam z Krzyśkiem dwa lata, gdy zaczęliśmy chodzić do dominikanów na „Wieczory dla zakochanych”. Prowadzili je świeccy, przychodziły też jakieś małżeństwa, by powiedzieć świadectwo.
Stoliczki, kawa, słodkości. Dostawaliśmy sporo rzeczy na ksero. Testy, pytania. Pamiętam, jak każdy miał wypisać cechy, które najbardziej denerwują go w partnerze. Total. Musisz być przy tym szczery, inaczej to nie ma sensu.
A to wszystko dzieje się przed ślubem, gdy często nie zauważa się wad partnera albo udaje się, że ich nie ma. Krzysiek nie miał odwagi wypisać ani jednej mojej wady. Wystraszył się. Innym razem pisaliśmy do siebie listy. To była najważniejsza rzecz na kursie. Nie było łatwo. Prowadzący wyjaśniali, że jeśli w naszym małżeństwie przyjdzie czas, gdy nie będziemy mogli ze sobą rozmawiać, bo każde słowo zmieniać się będzie w pełne jadu oskarżenia, wtedy lepiej usiąść i napisać list. Piszący potrafi zdobyć się na czułość i słowa, które nie potrafią przejść mu przez usta.
Kiedyś dostaliśmy kartkę, na której wypisane były różne hasła: Kościół, Bóg, rodzina, ojczyzna. Trzeba było ułożyć swoją listę priorytetów. Nie tak, jak być powinno, ale jak jest naprawdę. To było mocne. Sporo się o sobie dowiedzieliśmy. Ten cykl wieczorów kończył się ucztą. Pary siedziały przy stolikach, każda miała wstać i powiedzieć, jak się poznała, kiedy planują ślub. I wtedy Krzysiek powiedział: nie idziemy!
Jak to? Nie rozumiałam. Jak ja spojrzę w oczy tym kilkunastu parom, gdy spotkam je na ulicy? Taki obciach! Czułam się potwornie. Ten kurs i wydarzenia, które w tym właśnie czasie nas dotknęły, bardzo nas „przeczesały”. Wyszła niedojrzałość, poznaliśmy nasze słabe punkty. Krzysiek miał idealną wizję małżeństwa: żadnych sprzeczek, różnicy zdań. A tak się przecież nie da…
Byłam załamana. Po tygodniu Krzysiek przyszedł i zalał mnie potokiem czułych słów. Pewnie było mu głupio za tę dezercję. Ale, choć wciąż byłam zakochana po uszy, coś zaczęło pękać. Był szarpany. Wyjechaliśmy w góry, a tam nagle powiedział: To koniec. Kubeł zimnej wody. Wołałam: Panie Boże, dlaczego? Jaki masz plan? Grunt usunął mi się spod nóg. Zamknęłam się sobie. Wyłam i wyłam.
Mniej więcej po miesiącu pojawił się Maciek. Zaczęło się od tego, że kumpela, z którą mieszkałam, przepisywała świadectwo jakiegoś faceta, który miał za sobą długą drogę narkotyków i wschodnich duchowości.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Opowieści Aliny i Maćka Sikorskich wysłuchał Marcin Jakimowicz