Statek poszedł na dno – mówi górnik spod „Halemby”. – Jak było na dole, nie powie nikt, bo wszyscy zginęli. – Naprawdę nic do końca nie wiadomo – powtarzają jak refren inni.
Jak ginie gdzieś górnik, to czuję, jakby zginął mój kolega, przepracowałem na dole 27 lat – mówi emerytowany cieśla górniczy. Tych śmierci przeżywa kilkadziesiąt w każdym roku. Na milion wydobytych ton ginie na świecie 6 górników. Taka jest cena węgla. Tyle że o pojedynczych wypadkach nie pisze się na pierwszych stronach gazet. Robi się szum, kiedy zdarzy się tragedia. Każdy, kto decyduje się na tę pracę, wlicza śmierć w koszta codziennego zjazdu na dół. Najmniej górników ginie w Stanach, gdzie przestrzega się zasad bezpieczeństwa pracy, ale i pokłady nie są położone tak głęboko. Zresztą tam związkowcy po każdym najmniejszym wypadku dążą do zaostrzenia przepisów chroniących człowieka. Konkretne przypadki inwalidztwa i śmierci górników jak gdyby wymuszają nowe, bezpieczniejsze zasady pracy.
Nie mogło być gorzej
Na „Halembie” przy rabowaniu ściany, czyli wydobywaniu sprzętu za kilkadziesiąt milionów złotych, pracowali górnicy ze spółki zewnętrznej – Górniczego Przedsiębiorstwa Usługowo-Handlowego MARD. 79 ludzi na 4 zmiany. Zjeżdżali do pracy w trudnych warunkach: II stopień zagrożenia tąpnięciem, IV stopień zagrożenia metanowego, klasa B zagrożenia pyłowego. – Nie mogło być gorzej, więcej kategorii do góry nie ma – mówi anonimowy pracownik spółki MARD. – W zeszłym roku też tam był wypadek. W tym roku przed tragedią czujniki również wykazywały niepokojące stężenie metanu.
W „Halembie” zginęli też górnicy kopalniani, których przełożeni posłali na ten sam poziom, choć nie do pracy przy rabunku. A więc i prezes spółki MARD, i dyrekcja kopalni uznali, że człowiek może pracować w takich warunkach. – Czujniki metanowe w kopalniach wiszą w miejscach, gdzie przepływa najwięcej świeżego powietrza, gdyby znalazły się tam, gdzie stężenie metanu jest największe, kopalnia musiałaby stanąć, bo one wyłączają wszystkie urządzenia elektryczne – opowiada pracownik MARD-u.
Nie myśli się o śmierci
– Jak w strefę takiego zagrożenia można było skierować dwóch dwudziestojednolatków? – pyta górnik dołowy, z innej spółki. – To tak jakby robiących prawo jazdy wysłać od razu na rajd. Wśród ofiar znalazło się dwóch młodych pomocników dołowych, rocznik ’85… – Górnik potrzebuje pomocników, tak jak murarz pracujący na ziemi. A poza tym, w ramach odnowy kadry, tak przysposabia się młodych do pracy – Marianowi Długoszowi, prezesowi MARD-u, czuwającemu od wypadku pod „Halembą”, przeszkadza wzruszenie. – Po dwóch dniach przygotowania teoretycznego młody ma miesiąc szkolenia na dole. Tam się zajmuje, jak ci moi, np. budową kolejek… (Płacz przerywa nam rozmowę). Ci dwudziestojednolatkowie pomagali przy remoncie kolejki w sekcji obudowy zmechanizowanej. Byli poza rejonem zagrożenia...
– Zarówno pracownicy spółek i górnicy kopalń powtarzają, że liczy się tylko urobek – mówi dziennikarka Anna Sekudewicz. Zgadzają się na rozmowę zawsze pod warunkiem anonimowości. Boją się, że stracą pracę. Przyszli na kopalnię i do spółek dla pieniędzy. – Tak mnie przycisnęło: długi, małe dzieci, że się nie myśli o śmierci – mówi pracownik spółki. – Jeden z moich ludzi miał 59 lat. Chciał popracować tylko do końca roku, bo miał dzieci małe, chciał pomóc rodzinie… – płacze Marian Długosz, prezes MARD-u.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych