Jest grubo po północy. Jednak drzwi kościoła św. Józefa na Kole wcale nie są zamknięte. To jedyny kościół w Warszawie, a może w całej Polsce, który od 18 lat jest ciągle otwarty. Na probostwie nawet nie szukają klucza. Krajowy Kongres Eucharystyczny może otworzyć kościoły w całym kraju
Elżbieta Działo modliła się, by trafić na dobre mieszkanie. Kiedy w 1999 roku przeprowadzała się na Wolę, chciała mieć przede wszystkim spokój. – Mieszkanie okazało się fatalne. Ale przynajmniej kościół jest blisko – mówi, akcentując „miałam szczęście”. Lubi własne ścieżki, więc – chociaż „wyrosła w ruchach” – dziś nie należy ani do Odnowy, ani do oazy. Mówi o sobie otwarcie: kobieta po przejściach. Mieszkają z Olą trzy bloki dalej. Kiedy wracają do domu, często wstępują na chwilę „do Jezusa”.
– My naprawdę wierzymy, że On żyje – słyszę o jedenastej w nocy na ul. Deotymy. Ola kończy dziś 10 lat. To ona namawiała mamę, żeby wstąpić i choćby kilka minut pobyć przed Jezusem.
Teresa od sześciu różańców nie łyka
Kilka klęczników przed Najświętszym Sakramentem zajętych jest cały dzień i całą noc. Obok stoi specjalny regał, wypełniony po brzegi religijną literaturą: modlitewnikami i książkami z zakresu życia duchowego. Adoracja odbywa się w zasadzie w ciszy, wyjątkowo w niektóre noce wierni modlą się, odmawiając wspólnie modlitwy i śpiewając pieśni religijne. Niektórzy szczególnie modlą się w godzinę śmierci Jana Pawła II, inni o północy odmawiają „Anioł Pański”. Do dyspozycji adorujących są również czytania mszalne przeznaczone na dany dzień. Najczęściej to wszystko niepotrzebne. Tyle trzeba powiedzieć Jezusowi…
Teresa Sześciurka (z powodu nazwiska nosi przy sobie zawsze sześć różańców, którymi obdarowuje „tych, co nie mają”) przychodzi do kościoła św. Józefa od siedmiu lat. Droga z sąsiedniej parafii św. Wojciecha zajmuje jej około 20 minut. Mogłaby ją pokonywać z zamkniętymi oczami, gdyby nie późna pora i duże psy, do których ma uraz po tym, jak jeden mocno ją poturbował. Zanim wyjdzie więc z domu modli się, by nic się nie przydarzyło.
– To chyba jedna z łask, które na mnie spływają w ostatnich latach. Nie licząc zdrowia, którego zazdroszczą mi rówieśnicy. Czasem tylko pytają, u jakiego lekarza się leczę. „U najlepszego” – odpowiadam, a gdy pytają o adres i nazwisko, mówię: „Jezus. Deotymy 41 na Woli. Przyjmuje non stop”. Mimo 64 lat Teresa Sześciurka nie łyka żadnych tabletek i lekarstw. Aż trudno uwierzyć, że w roku pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, z powodu paraliżu, musiała na nowo uczyć się chodzić.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz Gołąb