Tradycyjnie w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada Amerykanie pójdą na wybory. Wybory, które mogą dużo zmienić.
Miliony Amerykanów 2 listopada wybiorą całą Izbę Reprezentantów (435 miejsc), niższą izbę Kongresu, a także jedną trzecią składu Senatu (37 miejsc). Dodatkowo wezmą udział w wyborach do władz lokalnych, gubernatorów, a także zagłosują w wielu stanowych referendach, które zawsze towarzyszą ogólnokrajowym wyborom. Ameryka jest na zakręcie. W styczniu minie połowa kadencji Baracka Obamy i nikt nie ukrywa, że zbliżające się wybory są prawdziwym testem popularności lub jej braku wśród Amerykanów. Wszystkie sondaże, a także sam przebieg kampanii wyborczej wskazuje, że Demokraci przegrają z Republikanami wspieranymi przez nową siłę polityczną, czyli ruch Tea Party.
Cały Kongres dla Republikanów?
W tej chwili w obu izbach zdecydowaną przewagę mają Demokraci. O ile przejęcie kontroli na Izbą Reprezentantów przez Republikanów jest bardzo prawdopodobne, o tyle bardzo ciekawie zapowiadają się wybory do Senatu. Obecnie w 100-osobowej izbie zasiada 57 demokratów i 41 republikanów. Dwóch senatorów jest formalnie niezależnych, ale w większości przypadków głosują jak Demokraci. Amerykanie wybiorą 37 nowych senatorów na 6-letnią kadencję. 19 z owych 37 miejsc zajmują obecnie konserwatyści, ale, jak pokazują sondaże, amerykańska lewica może być pewna zwycięstwa zaledwie w 4 stanach. W 11 stanach zapowiadane jest pewne zwycięstwo Republikanów, zaś w 16 z pozostałych 22 stanów wyraźną przewagę mają kandydaci czerwonego słonia, czyli Republikanie. Gdyby wybory do Senatu zakończyły się tak wielkim zwycięstwem jak wskazują to sondaże, sytuacja polityczna prezydenta byłaby niezwykle trudna. W drugiej połowie kadencji miałby przeciw sobie obie izby parlamentu, więc właściwie niemożliwe stałoby się wprowadzanie własnych pomysłów. Ponadto taka sytuacja zdecydowanie ułatwiłaby zwycięstwo wyborcze w walce o Biały Dom Republikanom. Czy tak się stanie, dowiemy się już 3 listopada. Jedno jest pewne – wybory będą próbą generalną i sondażem popularności prezydenta przed wyborami w 2012 roku.
Nadzieja gaśnie
Gdy dwa lata temu Obama został prezydentem, nastroje społeczne były znakomite. Wyciągnięcie kraju z kryzysu gospodarczego, likwidacja rekordowego bezrobocia, zakończenie wojen i wycofanie tysięcy amerykańskich żołnierzy z różnych zakątków świata miały stać się faktem. Tymczasem rzeczywistość szybko zweryfikowała te obietnice. Po dwóch latach rządów Obamy Ameryka tkwi po uszy w kryzysie, bezrobocie jest jeszcze wyższe niż w 2008 roku. Mimo że niemal nikt już nie przewidywał, że może być jeszcze gorzej, nastroje społeczne są fatalne i z wielkiej „zmiany” (słynne hasło „Change”), pozostały wspomnienia. Nie tak do końca jednak, gdyż Obamie udało się przeforsować, wbrew zdecydowanej większości Amerykanów, reformę systemu opieki zdrowotnej. Wciąż nie wiadomo, co z pakietem obniżek podatków, które zostały wprowadzone na 10 lat w pierwszym roku rządów Busha. Człowiek, który obiecywał, że zmieni Amerykę, póki co bardzo ją podzielił. A przede wszystkim wzbudził masowe protesty, które doprowadziły do powstania nowej siły politycznej w kraju. Tea Party powstała w ub. roku na skutek polityki prezydenta. Zwykli Amerykanie, w większości ci, którzy do tej pory byli bierni politycznie, wyszli na ulice w proteście przeciw niszczeniu tradycyjnej Ameryki.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Paweł Toboła-Pertkiewicz, współpracownik GN