Tysiące ton gliny, kamieni i połamanych drzew ruszyły w dół zbocza. – Niech ktoś wreszcie powie: można tu będzie mieszkać czy nie!? – woła Jan Rusek, którego dom stoi w Milówce na skraju osuwiska. – Tego nikt panu nie powie – odpowiada wójt Józef Bednarz.
Plan sytuacyjny jest prosty: jest dolinka, w dolince potok, a wzdłuż niego – asfaltowa droga. Dla mieszkańców Milówki jest to ulica Turystyczna; dla turystów – szlak na Halę Boraczą. Przy drodze i wyżej, na zboczach góry Prusów, stoją całoroczne domy górali, a także domki letniskowe. Po trzech dniach deszczów zbocze z tymi domami ruszyło w dół. Jak szybko? Półtora centymetra na godzinę. Taką zmianę trudno dostrzec na pierwszy rzut oka. Ale ktoś zauważył, że napierająca z góry ziemia opiera się o pnie drzew rosnących przy drodze. Ktoś inny stwierdził, że ma na polu jakąś szczelinę. Wszczęto alarm.
Strażacy ruszyli w górę zbocza. W jednym z gospodarstw usłyszeli walenie w drzwi i krzyk samotnie mieszkającej starszej kobiety. Nie mogła się wydostać z chałupy. Drzwi się zaklinowały. Strażacy uwolnili uwiezioną. Trafiła potem do mieszkającej niedaleko rodziny.
Najgorzej jest w nocy
W nocy z 5 na 6 września osuwisko ruszyło na dobre. Jakieś 200 metrów drogi przez dolinę zostało przywalone kilkumetrową warstwą ziemi i połamanych drzew. 18 gospodarstw zostało odciętych od świata. Ziemia zsunęła się z obszaru około 12–16 hektarów. Trzy domy, które stały na zboczu, runęły całkowicie albo zjechały w dół o kilka, kilkanaście metrów. Nie nadają się już do zamieszkania.
Dwie pogruchotane szopy Ewy i Jana Rusków leżą już w przepaści. – Zjechały jakieś 8 metrów w dół – mówią gospodarze. Ich dom jeszcze stoi. Ale nieco ponad metr od niego widać w ziemi wąską, ale wyraźną szczelinę. To granica osuwiska. Czy ostateczna? Nie wiadomo. I to jest najgorsze. Jan Rusek nerwowo kręci się po obejściu. Raz po raz uderza dłońmi w uda. – Zwali się ten dom czy się nie zwali? On jest z drewna. Jakby było wiadomo, że się zwali, tobym go rozebrał i postawił gdzie indziej – mówi góral.
– Piąty dzień już tak siedzimy. W nocy zimno, bo w piecu palić nie wolno. Dlaczego? Strażacy zabronili. Bo jakby ziemia ruszyła, a ogień był w piecu, to pożar gotowy. Dom się wali od komina – wyjaśnia Ewa Rusek. Dodaje, że jak piec nieczynny, to i ugotować nie ma na czym. – Ale człowiekowi to się nawet jeść nie chce – mówi Jan. – Najgorzej jest w nocy. Jak tylko coś w ziemi pyknie, to zaraz lecimy z lampką, żeby sprawdzić, co się stało. I tak co godzinę. A tu urlop mi się kończy, trzej synowie też nie jeżdżą do szkoły ani do pracy – żali się mężczyzna.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jarosław Dudała