Media codziennie przynoszą nowe meldunki z frontu walki z grypą, jakby to była jedna ze średniowiecznych zaraz pustoszących Europę. Tymczasem na naszym kontynencie na grypę umiera zaledwie 0,3 proc. chorych, a jej objawy mijają zwykle same.
Z większą powściągliwością zachowują się władze polskie. – To nie jest epidemia grypy, jest natomiast wzrost zachorowań – mówiła prof. Lidia Brydak z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny. Natomiast minister zdrowia Ewa Kopacz nie dała się sprowokować do pospiesznego wydania milionów na szczepionki przeciw nowej grypie, zwłaszcza że nawet ich producenci nie są do końca pewni, czy ich produkty są bezpieczne. No dobrze, ale skoro nie jest tak źle, to dlaczego Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła przed kilkoma miesiącami światową pandemię grypy? Brytyjski lekarz Tom Jefferson z Cochrane Collaboration, w wywiadzie dla niemieckiego „Spiegla”, tłumaczył to dokonaną krótko przedtem zmianą definicji pandemii. Wykreślono z niej kryterium mówiące o tym, że dotyczy to choroby o wysokiej śmiertelności. W ten sposób zwykła grypa stała się światową pandemią. I nieważne, że tę nową, świńską grypę przechodzi się nawet łagodniej niż zwykłą grypę sezonową.
Epidemia – ale czego?
Co musiałoby się stać, żeby w Polsce ogłoszono epidemię grypy? Trudno powiedzieć, bo ani w nauce, ani w prawie nie ma jednoznacznych kryteriów, które pozwalałyby na stwierdzenie, czy na jakimś terenie panuje epidemia, czy nie. Według ustawy, epidemia to wystąpienie na danym obszarze zachorowań na chorobę zakaźną w liczbie wyraźnie większej niż w poprzedzającym okresie, lub nagłe wystąpienie chorób zakaźnych wcześniej niewystępujących. W tej definicji nie ma mowy o tym, ile przypadków danej choroby trzeba odnotować, żeby ogłosić epidemię. Nie ma też mowy o zapadalności, czyli o tempie wzrostu liczby zachorowań. Jak widać, ewentualne ogłoszenie epidemii zależy od swobodnego uznania ministra zdrowia i ministra spraw wewnętrznych. Czy więc mamy epidemię grypy, czy raczej epidemię histerii? – Zdecydowanie to drugie – uważa doc. Wiesława Janaszek-Seydlitz, która kieruje Pracownią Badania Szczepionek NIZPPZH. Przyznała ona jednak, że trudno przewidzieć, jak sytuacja będzie się rozwijać.
Nie ma katastrofy, ale jest problem
Jak podaje NIZP – PZH, wzrost liczby zachorowań na grypę nastąpił w tym roku wcześniej niż w latach ubiegłych. Już w listopadzie osiągnięte zostało takie tempo wzrostu liczby zachorowań, jakie w poprzednim sezonie pojawiło się dopiero w styczniu. Dlatego bardzo możliwe jest, że w tym roku łączna liczba chorych będzie wyższa niż w latach ubiegłych. Zdecydowanej większości grypa nie uczyni większej szkody. Poleżą półtora tygodnia w łóżku, wezmą proste leki, a grypa przejdzie sama. Tylko niewielki odsetek pacjentów będzie potrzebował leków antywirusowych. Zagrożenie życia będzie sporadyczne i wynikać będzie raczej nie z samej grypy, ale z jej powikłań oraz innych chorób, występujących wcześniej w organizmie pacjenta i obniżających jego odporność. Do dnia zamknięcia niniejszego numeru „Gościa Niedzielnego” zmarło 9 Polaków zakażonych wirusem A/H1N1. Tylko o jednym z tych przypadków wiadomo, że bezpośrednią przyczyną zgonu było zakażenie tym wirusem. Przedłużony sezon grypowy może więc okazać się raczej problemem ekonomicznym niż zdrowotnym.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jarosław Dudała