Poszli w ciemno. Do Rybna, które znali jedynie z tekstów w „Gościu”. Na każdym kroku doświadczali Bożej opieki. Szczególnie, gdy 20 sekund po tym, jak wstali z trawy, usłyszeli potężny huk. Ocaleli cudem z koszmarnego wypadku.
Dzwonek do drzwi. Otwiera kobieta. Zaskoczona słyszy: Jesteśmy pielgrzymami. Czy moglibyśmy u Pani przenocować? – Ja chyba bym was nie wpuścił – patrzę na twarze Marcina Modrzyńskiego – diakona i jego młodszego kolegi z gnieźnieńskiego seminarium Jakuba Kapelaka. Dwóch wysokich facetów mogłoby z powodzeniem grać w zawodowej lidze w kosza. Ruszyli do Rybna. 140 kilometrów. Bez zamawianych noclegów, pieniędzy, jedzenia. – Gdy mama zobaczyła, że zostawiam w domu komórkę, zaoponowała. Ale ja ją uspokoiłem. Mamo, wiem, co robię – uśmiecha się Marcin. Gdy pukali do drzwi, nie mówili, że są klerykami. Pokazanie legitymacji otworzyłoby im wiele domów. Ale oni nie chcieli ułatwień. Nic dziwnego, że ogromna większość ludzi zamykała im przed nosem drzwi. Legitymacje pokazywali dopiero, gdy ktoś zdecydował się ich przyjąć. – Może to głupie, ale ja kochałem tych, którzy nas nie wpuszczali – opowiada Marcin. – Wiedziałem, że Jezus nas prowadzi i nie było we mnie cienia oskarżenia. Zaufaliśmy, że jeżeli to Boże dzieło, nie zabraknie nam pożywienia i zawsze znajdziemy dach nad głową. I tak rzeczywiście było.
Ja się was po prostu boję
Dziennik podróży Kuby: Rybno? Po raz pierwszy usłyszałem o nim 3 lipca 2009 r. Marcin przysłał mi dwa artykuły z „Gościa” i skwitował: „To jest właśnie Rybno”. Przeczytałem o tym wielkim Bożym dziele i wielkich małych siostrach. Marcin zaproponował mi pielgrzymkę, taką w całkowitym zaufaniu, że to Jezus nami pokieruje. Następnego dnia zdecydowałem się, choć do końca wydawało mi się to bardzo szalone. Ruszyliśmy 18 lipca. Po Eucharystii w Kruszwicy mieliśmy adorację Najświętszego Sakramentu. Dostaliśmy słowo, które prowadziło nas przez całą drogę. „Nie szukam tego, co wasze, ale was samych” (2 Kor 12,14). Zrozumieliśmy, że nie chodzi o to, czego doświadczymy od ludzi, ale o to, że sam Jezus o nich się upomina.
Ja bym was nawet przenocowała – uśmiechnęła się z zakłopotaniem kobieta mieszkająca w domu z dwiema córeczkami – ale ja się was po prostu boję... W końcu jednak odważyła się i zaprosiła pielgrzymów do środka. Czy znała słowa z Listu do Hebrajczyków: „Nie zapominajmy też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę”? Chyba nie. Zresztą Marcin i Kuba nie byli aniołami. Ale przyzywali ich obecności, omadlali domy, w których spali i wypraszali dla ich gospodarzy błogosławieństwo. Zauważyli, że pod maską uśmiechów i serdecznych gestów kryją się często ogromne ludzkie tragedie. Jedna z osób, u której spali, siedziała po uszy w bioenergoterapii, inna powiedziała im, że wykryto u niej właśnie raka. Wszystkie spotkania kończyły się modlitwą, zaproszeniem do przyjęcia łaski Jezusa – opowiadają klerycy. – Nie byliśmy natarczywi. Kim jesteśmy, by wchodzić z butami w czyjeś życie? Ale gdy w czasie modlitwy słyszałem, że Pan Bóg wzywa kogoś do nawrócenia, a Słowo Boże potwierdzało tę myśl, wypowiadałem ją głośno. Proponowałem powrót do sakramentów. Zdarzało się, że towarzyszyły temu łzy ludzi, za których się modliliśmy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz