Kiedy na Powiśle wkroczyły niemieckie oddziały, nie opuścił rannych powstańców. – Ja nie zdejmę szkaplerza, a poza tym jestem potrzebny tym chłopcom – mówił o. Michał Czartoryski, kapelan zgrupowania „Konrad”.
Choć pochodził z rodu książęcego, nie zachowywał się jak książę. Wyznaczając prace dla współbraci, sobie zostawiał najmniej przyjemne zajęcie – sprzątanie ubikacji. Nie wszystkim podobało się jego zamiłowanie do ascezy. Wielu wypominało mu, że swój surowy styl życia narzucał innym. A jednak jego bohaterska śmierć w powstaniu warszawskim była prostą tego życia konsekwencją. „Kto znał tę piękną, jednolitą, wszelkich wahań pozbawioną duszę, ten nie mógł mieć żadnych wątpliwości, że rozkazu opuszczenia chorych ojciec Michał (…) nie wykona” – napisał o nim Stefan Dąbrowski, pierwszy rektor Uniwersytetu Poznańskiego.
Na początku był pacierz
Ojciec Michał, czyli Jan Franciszek Czartoryski, urodził się w 1897 roku w Pełkiniach koło Jarosławia. Był szóstym z jedenaściorga dzieci Witolda i Jadwigi z domu Dzieduszyckiej. Oboje rodzice należeli do Sodalicji Mariańskiej, a wychowanie, które odebrał Jan, nie pozostało bez wpływu na jego dalsze decyzje. Czartoryscy z Pełkini, nie chcąc być zgorszeniem dla biednych, preferowali twarde życie, bez luksusu. Dzieci zajmowały się krowami i końmi, każde z nich było też odpowiedzialne za grządkę, którą musiało uprawiać. W ten sposób uczyły się szacunku do pracy zwykłego rolnika. Nade wszystko jednak rodzice przekazali młodemu Janowi wiarę. – Duchowość przyszłego męczennika kształtowała się w bardzo tradycyjnym modelu życia religijnego, który sprowadziłbym przede wszystkim do pacierza – opowiadał bratanek błogosławionego Paweł Czartoryski w rozmowie z dominikaninem Stanisła-wem Górskim. – W domu rodzinnym ojca Michała (i potem w naszym) był zwyczaj, że po kolacji wszyscy zbierali się w dziecinnym pokoju. Nie w kaplicy, tylko u dzieci – gdzie w rogu stał mały stolik, na nim dwie świeczki, figurka czy obraz Matki Bożej, jeśli był maj, albo Serca Pana Jezusa w czerwcu. W ten sposób rok kościelny zaznaczał się nie tylko w niedzielę, w kościele, lecz najpierw w domu, w dziecinnym pokoju, gdyż za ołtarzyk odpowiedzialne były dzieci.
Na właściwym miejscu
W tej atmosferze rodziły się przyszłe powołania – dwaj bracia Jana zostali księżmi diecezjalnymi, a siostra – wizytką. Sam Jan, nim wstąpił do zakonu dominikanów, ukończył studia techniczne we Lwowie, brał też udział w obronie Lwowa w 1920 roku. Za męstwo okazane na polu bitwy został odznaczony Krzyżem Walecznych. Rok później zaangażował się w organizację katolickiego stowarzyszenia młodzieży „Odrodzenie”. Wkrótce stał się uczestnikiem zamkniętych rekolekcji organizowanych przez związek. Stopniowo odkrywał, że właśnie zakon jest dla niego najlepszą drogą do świętości. Dla kolegów nie było to zaskoczeniem: – Wstąpienie Jana Czartoryskiego do zakonu to było jakieś wypełnienie – wspominał Stefan Swieżawski. – To była widzialna realizacja czegoś, co było zawsze w tym człowieku w zalążku lub w procesie dojrzewania. Mówiąc innymi słowy, byłem przekonany, że wstępując do dominikanów, Czartoryski zajmuje przewidziane dla siebie miejsce.
W zakonie coraz silniej odczuwał, że Bóg pragnie, by przyprowadzał do Niego młode dusze nowicjuszy. Nie zawsze było to łatwe – choć jako magister nowicjatu cieszył się ogromnym szacunkiem, jego metody wychowawcze czasem budziły opór. Do rozmiarów legendy urosło wspomnienie ojca Alberta Krąpca, zanotowane przez Jana Grzegorczyka w książce „O bogatym młodzieńcu, który nie odszedł zasmucony”. Za zerwanie gronka czerwonej porzeczki młody kleryk miał zostać przez ojca Michała surowo ukarany. Magister kazał mu wykopać porzeczkowy krzak i przez całą kolację klęczeć za nim.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski