By zapomnieć o zabójstwach i gwałtach, piły na umór benzynę. Teraz, siedząc nad Wisłą, sączą coca-colę. Grają w kręgle, by zapomnieć o kulach karabinów, szaleją w aquaparku, by wymazać obrazy rzezi. Dzieci ulicy z Ugandy przez miesiąc zwiedzały Polskę.
Pierwsza w życiu bitwa na śnieżki, i to na samym Kasprowym, przejazdy gokartami, kino trójwymiarowe, bezkresne bałtyckie plaże, czyste jak łza suwalskie jeziora, udział w programie „Kawa czy herbata”, wspinaczka na tatrzańskie szczyty. Dzieci zgarnięte z ulicy przez pracujących w Ugandzie salezjanów nie narzekały w Polsce na brak wrażeń. W Gdańsku, Częstochowie, Krakowie, Wieliczce, Różanymstoku czy Warszawie starały się zapominać o życiu, jakiego doświadczyły na ulicy. A gdziekolwiek się pojawiły, zarażały Polaków radością, nieprawdopodobną muzykalnością i bezkompromisową wiarą.
Armia małych zabójców
Od 20 lat w Ugandzie w środkowowschodniej Afryce krew leje się strumieniami. Krwawa wojna domowa jest zapomniana przez współczesny świat. A to wojna najbardziej makabryczna z możliwych. Dlaczego? Bo jej ofiarami są dzieci. Na ugandyjskich ulicach każdego dnia szwendają się setki tysięcy dzieci bez imienia, wieku i domu. Są brutalnie porywane i wcielane siłą do partyzanckiej Bożej Armii Oporu z Północy. Zasilają szeregi nieobliczalnych, bezwzględnych rebeliantów jako tzw. bush kids, czyli „dzieci żołnierze”. Na przestrzeni 20 lat rebelianci porwali już prawie 20 tys. dzieci. Wyrosła z nich armia małych zabójców. Prawo ulicy jest jasne: przeżywa tylko najsilniejszy. Salezjanie od lat robią, co mogą, by wyrwać dzieci bezlitosnej ulicy.
– Moi rodzice byli bardzo biedni. Kiedy zmarli, zaczęły się problemy. Na ulicy byłem od 5. roku życia. Dokładnie nie wiem, jak długo, może 10 lat – wspomina 16-letni Ivan. – Widziałem dzieci zabijane na ulicy. Niektóre zostawały złodziejami, piły alkohol, narkotyzowały się. Z tego czasu pamiętam cierpienie, pamiętam twarze dzieci i ich problemy, ogromne problemy. Nie mieliśmy gdzie spać. Kiedy w nocy było zimno, naciągałem koszulkę na kolana i próbowałem zasnąć. Niekiedy zażywałem narkotyki. Piłem też benzynę. To mi pomagało nie odczuwać tak bardzo zimna... Miałem tylko koszulkę z krótkim rękawem. Do szkoły mogłem wrócić dopiero w CALM (salezjańska placówka misyjna Children and Life Mission). Jestem w 4 klasie szkoły podstawowej.
Polacy adoptują na odległość
Kilka lat temu trzęsący się z zimna Ivan nie potrafił zasnąć. Przez ostatnie dni zasypiał spokojnie, pod czujnym okiem Pięknej Pani z sanktuarium w Różanymstoku. Razem z kumplami z ośrodka przyjechał nad Wisłę podziękować Polakom, którzy coraz aktywniej włączają się w akcję „Adopcja na odległość”. Dzięki niej zdobywanie wiedzy przestaje być w krajach trzeciego świata przywilejem najbogatszych. Włącza się w nią coraz więcej ludzi nad Wisłą. Wpłacają na misyjne konta kilkadziesiąt złotych miesięcznie. Mało? Dla chłopaków z afrykańskich ulic to nieprawdopodobny zastrzyk finansowy. W sam raz, by zacząć nowe życie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz