Debaty, jakie toczą się wokół edukacji sześciolatków, podstawy programowej, nauczania historii w szkole czy listy lektur są bardzo ważne. Ale kampanie medialne „na rzecz” lub „przeciw” niewiele dadzą, jeśli nie wrócimy do zasadniczej debaty o polskiej edukacji jako systemie, który jest niewydolny.
Mamy dziś do czynienia z sytuacją paradoksalną. Oto państwo broni jak niepodległości administracyjno-biurokratycznego nadzoru nad oświatą, a nie chce, albo nie potrafi prowadzić sensownej polityki edukacyjnej. Pozyskuje od nauczycieli i dyrektorów gigantyczną ilość informacji, ale nie jest w stanie ich wykorzystać. Przeznacza na oświatę ogromne sumy, a w szkołach brakuje pieniędzy na wszystko.
Z dobrą szkołą mamy do czynienia tylko wtedy, gdy na skutek korzystnego układu gwiazd, szczypty tradycji, no i zaradności dyrektora udaje się zgromadzić najlepszy z możliwych zestaw nauczycieli, z którymi dobrze współpracują rodzice. Do takiej szkoły, jak pszczoły do miodu, zlatują się najzdolniejsi uczniowie i już mamy edukacyjny sukces. Nie jest to jednak reguła. Częściej wyjątek. Co do zasady, za wyniki ucznia odpowiada dom. A państwo zajmuje się głównie administrowaniem szkołą, traktowaną jak urząd i zakład pracy nauczycieli. Dlatego w centrum zainteresowania kolejnych ministrów nie jest uczeń, lecz sama instytucja, zaś partnerem do rozmów o szkole nie są rodzice, pracodawcy czy akademicy, lecz wyłącznie związki zawodowe.
Pozorna decentralizacja
Nic zatem dziwnego, że przy nowelizacji ustawy oświatowej najwięcej emocji polityków – poza sprawą sześciolatków oczywiście – budziły dwie kwestie: kto będzie prowadził szkoły i na jakich zasadach będą w nich zatrudniani nauczyciele. Obie traktowane instrumentalnie, politycznie. I nawet nikomu nie przyszło do głowy, że dla rodziców i uczniów, są to kwestie drugorzędne, a sam problem (zagrożenie masową prywatyzacją) jest od początku do końca wydumany. Oświata to nie służba zdrowia. Samorządom, które odpowiadają za prowadzenie szkół, może i nawet marzyliby się partnerzy, którzy za publiczne subwencje braliby sobie na głowę zarządzanie tym kłopotem, ale kolejki chętnych jakoś nie widać. Przyjęty w efekcie politycznych targów przez sejm zapis dotyczący przekazywania szkół jest klasycznym przykładem biurokratycznego absurdu, czego dowodzi uzyskana (chyba drogą losowania?) liczba 70 uczniów, ustanowiona jako granica uspołecznienia szkoły.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Piotr Legutko, dziennikarz, działacz oświatowy