Kilku historyków z różnych krajów Europy pracuje nad projektem wspólnego Domu Historii Europejskiej. Przedsięwzięciu patronuje przewodniczący Parlamentu Europejskiego. Na razie projekt nie wygląda zbyt dobrze.
Projekt został stworzony przez dziewięciu historyków mianowanych przez Hansa-Gerta Poetteringa. Pomysł krążył niezbyt jawnie w kierowniczych kręgach Parlamentu (nie licząc ogólnej prezentacji idei w Komisji Kultury), aż wreszcie ujrzał światło dzienne w postaci „Założeń koncepcyjnych”. Polskie tłumaczenie trafiło do dziennikarzy i rozpoczęła się burzliwa dyskusja. Żeby było jasne: polskie tłumaczenie tekstu jest bardzo złe i zawiera przekłamania w stosunku do wersji angielskiej. Dla uniknięcia nieporozumień należy więc odnosić się do tekstu angielskiego. Ale i on zawiera zbyt dużo luk i przeinaczeń, by można go było przyjąć.
Nie tylko polska nadwrażliwość
Po pierwsze, nadal nie wiadomo, jaki ma być status owego Domu. Czy ma to być instytucja prywatna czy rządowa (do którego rządu ma należeć)? A może pieczę nad nim sprawować ma Parlament Europejski? Jeśli projekt miałby być finansowany z budżetu PE, to wypadałoby go tam przedyskutować. Taka dyskusja nie musi projektu poprawić, a nawet może go pogorszyć, ale to jedyna droga mogąca dać organizatorom legitymację do działania. Po drugie, we wstępie „Założeń koncepcyjnych” stwierdzono, że uwzględniają wydarzenia, które miały europejskie znaczenie, a nie tylko ważne z punktu widzenia historii poszczególnych krajów. Łatwiej powiedzieć, niż wykonać. W praktyce wiele krajów może się upomnieć o własną historię, twierdząc, że jest ona ważna z punktu widzenia Europy. Autorzy winni byli więc, choćby ze względów taktycznych, wykazać się dużą wrażliwością na narodowe historie. Tego nie uczynili. Rozmowy, które przeprowadziłem z kilkoma posłami z różnych krajów, utwierdziły mnie w przekonaniu,
że pretensje do „Założeń” są nie tylko sprawą polskiej nadwrażliwości.
Wspólne korzenie czy korzonki?
Stale słyszymy w Europie o wspólnych korzeniach i wartościach, ale kiedy autorzy stanęli wobec zadania ich wskazania, uciekli w sprawy drugorzędne. Wspomnieli o stosunkach handlowych w obrębie Morza Śródziemnego jako czynniku tworzącym cywilizację, o zainteresowaniu Indiami i Chinami (czyżby tam szukać korzeni Europy?), ale przemilczeli fundamentalne znaczenie krytycznej filozofii greckiej, rzymskie prawo i chrześcijaństwo, którego uniwersalizm moralny, oparty na wierze w jednego Boga Stwórcę, stał się podstawą kultury europejskiej. Dla setek milionów europejskich chrześcijan (i prawdopodobne Żydów) swego rodzaju kuriozum stanowi twierdzenie, iż „począwszy od IV w. po Chr. religia chrześcijańska rozwijała się jako połączenie tradycji żydowskiej i zorganizowanego Kościoła”. Jednym z sygnatariuszy „Założeń” jest Giorgio Cracco, profesor historii Kościoła na uniwersytecie w Turynie. Ciekawe, czy czytał on dokument, w którym zaakceptował to kuriozalne zdanie. Podobnie kuriozalnie brzmi twierdzenie, że „wraz z powstaniem uniwersytetów, od XVII w. myśl i literatura wyzwoliła się spod kontroli Kościoła”. Czyżby autorzy nie wiedzieli, że europejskie uniwersytety powstawały od XIII w. z inspiracji kościelnej?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Roszkowski, historyk, publicysta, poseł do Parlamentu Europejskiego