Decyzja Komisji Europejskiej jest stanowcza, ale dwuznaczna. Z jednej strony unijni urzędnicy mówią „nie” pompowaniu państwowych pieniędzy w firmy takie jak stocznie. Bo – jak twierdzą – rynek stoczniowy ma być równy, dla każdego taki sam.
A pieniądze z budżetu wzmacniają tych, którzy nie wytrzymaliby konkurencji. Stocznie muszą więc teraz rządowi pieniądze po prostu zwrócić. Nawet gdyby oznaczało to upadek stoczni i bezrobocie dla kilku tysięcy pracowników.
Z drugiej strony Komisja Europejska robi oko do polskiego rządu. Daje ponad pół roku, by zwrotu pieniędzy uniknąć. Cała już w tym rzecz, by rząd znalazł sposób, jak zadowolić KE, uspokoić rozemocjonowane związki zawodowe i… sprzedać stocznie. Wedle programu, na który zgodziła się KE, trzeba podzielić stocznie na mniejsze spółki. Po co? Żeby mogły bezkarnie upaść.
Te – „wydmuszki” – wystawi się na aukcji, licząc, że znajdzie się inwestor, który kupi ich tyle, by dalej produkować statki. Pamiętajmy, że KE postawiła i drugi warunek: majątek stoczniowy może kupić ktokolwiek. I produkować cokolwiek.
Za pieniądze ze sprzedaży najpierw spłaci się wierzycieli (głównie banki). Długi są ogromne, więc nikogo nie zdziwi, że wydmuszkom” zabraknie pieniędzy, by zwrócić je (na końcu) do budżetu. Zbankrutują (zgodnie z założeniem) i nie będzie kogo ścigać za niezapłacone rachunki. Nowi właściciele zaczną z czystym kontem. Pozostają dwie niewiadome: ilu pracowników straci pracę i co będzie produkowane tam, gdzie dziś stoją stocznie?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Komentarz: Sebastian Musioł