Na obsługę długu publicznego wydamy w tym roku więcej, niż łącznie będzie nas kosztowało utrzymanie placówek naukowych, oświatowych, kultury, administracji publicznej, transportu i ochrony zdrowia. Tylko w tym roku statystycznie każdy z nas zapłaci za to ponad 920 zł.
Rząd Donalda Tuska jest jedynym od wielu dziesięcioleci, który uważa, że państwowe finanse nie potrzebują gruntownych reform, a jedynie „niezbędnego minimum”. Jakbyśmy nie mieli zadłużenia wielkości połowy tego, co cała gospodarka wypracowuje w ciągu roku. I jakby to zadłużenie nie kosztowało nas co roku kilkadziesiąt miliardów złotych – 14 proc. dochodów państwa! Długi rosną, bo coroczną dziurę łatamy kredytem, który prędzej czy później trzeba będzie spłacić, i to z odsetkami. Najbardziej zadłuża się budżet państwa („wypracowuje” aż 95 proc. publicznego długu), mniej jednostki samorządowe i inne państwowe placówki.
Co za dużo, to niezdrowo
W dawnych czasach minister finansów zostałby skazany na śmierć, gdyby z państwowej kasy wydawał więcej, niż do niej wpływało. Teraz żyjemy w erze powszechnych i nieustannych deficytów budżetowych. Budżet państwa jest konstruowany na rok i jeśli w tym czasie państwo więcej wyda, niż zarobi, powstaje dziura zwana deficytem. W czasach PRL pod koniec roku minister finansów po prostu „robił korekty” albo dodrukowywał pieniądze na pokrycie różnicy. To powodowało inflację, a z czasem hiperinflację, bo pokusa drukowania pustych pieniędzy rosła. W kraju, w którym działa niezależny bank centralny, tak się nie da. Co więc robi rząd w sytuacji, gdy pod koniec roku w budżecie jest dziura? Pokrywa ją, sprzedając bony i obligacje – a to nic innego, jak oprocentowana pożyczka, którą za jakiś czas trzeba będzie spłacić z odsetkami. Z czego? Najczęściej z emisji kolejnych papierów dłużnych. Polskie finanse publiczne funkcjonują tak od kilkudziesięciu lat. Ale nie da się rolować długów w nieskończoność. Jak przekonują ekonomiści, deficyt budżetowy nie jest zły, a nawet sprzyja rozwojowi – pod warunkiem, że jest bardzo niewielki i że pokrywa się z niego wydatki na inwestycje. To tak jak w rodzinie. Jeżeli Kowalscy biorą kredyt na kupno własnego mieszkania, to w perspektywie inwestycja się zwróci: przestaną płacić za wynajem mieszkania i przeniosą się na swoje. Ale jeśli Kowalscy zapożyczą się na huczne święta albo wczasy za granicą, to chwila przyjemności będzie ich sporo kosztować przez najbliższe miesiące albo i lata.
Publiczne zmartwienie
Ten powiększający się z roku na rok dług budżetu państwa oraz samorządów, innych agend, funduszy i instytucji państwowych tworzy dług publiczny. Dług wzrasta, gdy na przykład miasto Warszawa zaciąga kredyt na budowę metra, gdy dyrektor publicznego szpitala zalega z zapłatą za leki, a państwowe przedsiębiorstwo nie spłaca kredytu, który zyskał rządowe gwarancje. Sam tylko ZUS jest workiem bez dna – różnicę w dochodach i wydatkach pokrywa, zaciągając kredyty w bankach komercyjnych.
Wielkość długu publicznego mówi o tym, ile rzeczywiście państwo jest winne innym podmiotom. Im większy dług publiczny, tym mniejsza wiarygodność danego kraju i tym drożej musi on płacić za kolejne pożyczki. A może się zdarzyć tak, jak niedawno przytrafiło się Grecji, że trup wypadnie z szafy i wtedy nikt już nie chce robić interesów. Gdyby nie pomoc krajów Unii Europejskiej, Grecja byłaby dziś bankrutem. W ubiegłym roku polski dług publiczny dosłownie otarł się o pierwszy próg oszczędnościowy. Jeśli w tym roku nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, dług zbliży się do 55 proc. PKB, ale granicy drugiego progu nie przekroczy. Gdyby przekroczył – rząd musiałby podjąć radykalne działania. A tak może dryfować aż do wyborów samorządowych, a potem parlamentarnych, po raz kolejny przesuwając obiecane plany reform finansowych. Chociaż właściwie nie wiadomo, w jakim kierunku te zmiany miałyby zmierzać. Czy rząd jest za podniesieniem wieku emerytalnego, zniesieniem ulg podatkowych, reformą emerytur mundurowych, co zamierza zrobić z KRUS? Pytania się mnożą, ale odpowiedzi na nie nadal nie ma. Jeszcze jesienią ubiegłego roku minister Michał Boni zapewniał, że do końca kadencji nie będzie podniesienia podatków, będą za to cięcia wydatków. Wtedy było to oczywiste, bo na wyższe obciążenie podatników nie zgodziłby się ówczesny prezydent. Teraz podatek wzrośnie. Statystycznie każdy z nas ma blisko 17,8 tys. długu – publicznego. To więcej, niż wynosi nasz zaległy dług „prywatny”: 10,5 tys. zł (niepłacone kredyty i karty kredytowe, zaległe rachunki). Nie ma się czym martwić?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Joanna Jureczko-Wilk