Niższe taryfy w nocy, gratisowe kilowatogodziny, upusty dla stałych klientów… – tym już wkrótce mogą nas zaskoczyć zakłady energetyczne, które z nowym rokiem zaczną działać wedle zasad wolnego rynku. Ceny energii wzrosną, ale jej dostawcy już szykują się do boju o nasze zużywane kilowatogodziny.
Energia to na rynku towar nietypowy: nie liczy się jej marka, jakość jest zawsze ta sama, nie ma „tańszego” odpowiednika… To, co klienta najbardziej interesuje, to kwota na fakturze, którą ma zapłacić. A w przyszłym roku rachunki za prąd będą wyższe od tegorocznych o kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt procent. Czy winne jest uwolnienie cen energii?
Jak to działa?
Do 1 lipca br., włączając telewizor czy komputer, nie myśleliśmy nawet, skąd płynie do niego prąd. Byliśmy przypisani do regionalnego zakładu energetycznego i skazani na jego usługi. Od lipca system nieco się zmienił: oddzielono funkcję dostawcy prądu (tego, który transportuje), od tego, kto go nam sprzedaje. Dzięki temu na przykład mieszkaniec Warszawy może kupować tańszy prąd od sprzedawcy z Opola albo ze Stalowej Woli, chociaż praktycznie będzie on wyprodukowany w elektrowni w Ostrołęce. Odległość nie ma znaczenia, bo prąd, chociaż kupowany w odległych miejscach, dostarczany jest przez lokalnego dystrybutora, po stałych, urzędowych cenach.
Dzieje się tak z dwóch powodów: prądu nie da się magazynować, a jego przesyłanie odbywa się istniejącymi sieciami, w warunkach naturalnego monopolu. Kupowanie jest więc czysto wirtualne i odbywa się w gabinetach księgowych. Prąd wyprodukowany we wszystkich elektrowniach trafia do jednego „worka” – Polskich Sieci Energetycznych, które rozdzielają go według zapotrzebowania. Zapotrzebowania, które zgłaszają im firmy sprzedające, według m.in. naszych, klientów, zamówień. Na podstawie danych od klientów PSE informują poszczególne elektrownie, ile prądu mają wyprodukować.
Za co płacimy?
Przeciętnie czteroosobowa rodzina płaci za energię 150 zł miesięcznie. Na rachunku ma wyszczególnione opłaty: za sprzedaż energii (stanowi ok. 30 proc.), za jej dystrybucję (ok. 40 proc.) oraz opłatę abonamentową. Prąd jest objęty akcyzą i to niemałą. Podatek fiskusowi płacą producenci energii, czyli elektrownie. Unia Europejska domaga się, by tak jak w innych państwach, podatek przenieść na sprzedających. Dla klientów nie ma to większego znaczenia, ale dla sektora – tak. Jeśli podatek płaci sprzedający, to odprowadzany jest on od rzeczywiście sprzedanej energii. Jeśli wytwórca – płaci go także za straty powstałe w czasie przesyłu, czyli za prąd, który nigdy nie dotrze do odbiorców. Eksperci mówią, że sektor energetyczny może zaoszczędzić na zmianie płatnika podatku nawet 20 zł na megawatogodzinie. Straci na tym budżet państwa.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Joanna Jureczko-Wilk