Synod i „Mam talent”

Co ma piernik do wiatraka? Jest jedno zdanie, które oddaje istotę obu tych rzeczywistości: Stań się tym, kim jesteś. Masz „go” w sobie, ale zarazem - musisz się nim stać. „Najlepsza wersja siebie” to niekoniecznie psychologiczne zaklęcie i źródło frustracji, gdy real odbiega od ideału. To kierunek wyznaczony w biblijnych obietnicach i przypowieści o talentach. Dotyczy każdej sfery życia. Również życia Kościoła.

Pół Ameryki i pewnie cała Polska oszalała na punkcie występów Sary James w amerykańskiej edycji „Mam talent” (wystarczy dostęp do YouTube, żeby się o tym przekonać). I trudno się dziwić - dziewczyna nie tylko ma głos, nie tylko nadaje światowym hitom nowe życie, według własnych, fantastycznych interpretacji (to, co zrobiła z „Rocketman” Eltona Johna czy wcześniej z „Lonely” Billie Eilish bije oryginały na głowę), nie tylko ma w sobie to „coś”, co oczarowało jurorów i publiczność. Jest jeszcze ważniejsza rzecz: ona naprawdę wie, kim jest i nie zamierza się z tym kryć. Złośliwi (zazdrośni?) mogą uznać, że to zwykłe młodzieńcze parcie na szkło, zabieganie o popularność, chęć błyszczenia w świetle reflektorów, marzenie o światowej sławie…Nawet gdyby całą tę ogromną pracę, którą 14-latka z Polski już włożyła w swój rozwój i karierę, dało się spłycić do takich motywacji, to i tak nie miałyby one sensu, gdyby nie była faktycznie tym, kim jest. I kim cały czas się staje.

Można oczywiście z ironią komentować wszystko to, co w takich show, jak „America’s got talent” (czy innych krajowych edycjach) jest sztuczne, wyreżyserowane, cukierkowate i co tam jeszcze potrafimy powiedzieć, żeby wykazać swoją intelektualną wyższość. Ale jest jedna rzecz, która jest tam naprawdę autentyczna, szczera, a czasami zwyczajnie wzruszająca: wydobywanie na światło prawdziwych perełek; uruchamianie procesu rozwoju u tych, którzy odważyli się wystawić na publiczną ocenę z tym, co do tej pory znali tylko najbliżsi. Tak, przy okazji musi być duży odsiew, bo pojawiają się rzeczywiście i tacy, którzy chcą tylko zaistnieć, a wychodzi groteskowo. Ale jednak po drodze ujawniają się prawdziwe diamenty.

Tak było, gdy w zeszłym roku jurorów i publiczność w USA zachwycił występ wokalistki Jane Marczewski, posługującej się pseudonimem artystycznym „Nightbird”. Już samo jej wejście na scenę wniosło jakieś niezwykłe światło - była tak autentyczna i radosna, że niemal nie pasowała do całej oprawy. Opowiadając o swoim utworze, przyznała, że jest poważnie chora - nowotwór zaatakował praktycznie wszystkie organy, lekarze dawali jej 2 proc. szans na przeżycie. „Te 2 proc. to jednak nie 0 procent”, mówiła nadal tak samo zupełnie nieziemsko radosna. Jurorów zachwyciła nie tylko głosem, ale również charakterem i zawstydzającym chyba wszystkich entuzjazmem. Zmarła w połowie tego roku. Zdążyła jednak wnieść tyle światła i nadziei nie tylko w amerykańską przestrzeń, że chyba nikt nie ma wątpliwości, że dla takich osób warto robić takie programy.

To wydobywanie na światło dzienne ukrytych diamentów jeszcze mocniej wybrzmiało w brytyjskiej edycji „Mam talent” parę miesięcy temu. „Prawdopodobnie znacie mój głos, ale nie znacie mojej twarzy i nikt nie wie kim jestem”, powiedziała zaskoczonym jurorom i publiczności Loren Allred, która do Wielkiej Brytanii przyleciała z Nowego Jorku. Wszyscy nie kryli zdumienia, gdy usłyszeli, że stoi przed nimi osoba, która wykonuje bardzo znany utwór „Never enough” z musicalu „The Greatest showman”. W filmie „śpiewa” go aktorka, ale w rzeczywistości ruszała tylko ustami, a prawdziwy głos należy właśnie do Loren. Jak tłumaczyła to, że znalazła się w programie? „Mimo że spędziłam wiele lat w przemyśle muzycznym, ludzie nie wiedzą, kim jestem. Mimo że piosenka [„Never enough”] odniosła wielki sukces, ludzie wciąż myślą, że śpiewała ją aktorka. Nigdy nie miałam okazji opowiedzieć swojej historii. To mi się nigdy nie zdarzyło. Jestem nadal nieznaną i niezależną artystką, która wciąż próbuje wyrobić sobie nazwisko w branży”, mówiła. A gdy wykonała na żywo, z niezwykłą werwą, doskonale znany wszystkim utwór, publiczność i jurorzy wprost oniemieli z wrażenia.

Po co o tym wszystkim piszę? Bo w tych momentach, gdy ujawniają się takie diamenty, myślę sobie, że to powinien być cel również wszystkiego tego, co robimy w Kościele. Nie, nie - bynajmniej nie chodzi o to, by z Kościoła robić kopię „Mam talent” czy innego show. Nie chodzi o to, by przepowiadanie Ewangelii ukierunkować na poklask, sławę i uznanie. Chodzi o dwie proste rzeczy. Po pierwsze, by najlepszy „produkt”, jaki można zaoferować ludziom na tym świecie, „produkt”, którego nie jesteśmy ani twórcami, ani właścicielami, ale co najwyżej „dystrybutorami” i równocześnie konsumentami - by „sprzedawać” go światu w jak najlepszym opakowaniu. Bo jeśli w to, co przemijające, wkłada się tyle energii, to dlaczego najlepsza Nowina pod słońcem miałaby być podawana ludziom w odpychającej formie. A to też jeden z głównych postulatów uczestników Synodu w Polsce - dbałość o piękno liturgii, o dobre, mądre homilie, przepowiadanie…

I po drugie - w pewnym sensie Kościół… jednak powinien być jak „Mam talent”. To w Kościele mamy stawać się tym, kim naprawdę jesteśmy. „Stań się tym, kim jesteś”, mówił przed laty wrocławskim studentom abp Grzegorz Ryś w czasie adwentowych rekolekcji. Stań się - bo choć jesteś dzieckiem Bożym, jesteś człowiekiem Kościoła, to zarazem swoimi wyborami możesz zaprzeczyć temu, kim naprawdę jesteś. A możesz też rozwijać w sobie to życie, te talenty, które w sobie masz. I przez to dopiero stawać się sobą.
W syntezie synodalnej z archidiecezji katowickiej jest mowa o frustracji wiernych, o „Kościele bezradnym”, „dotkniętym szokiem  zmian”, przypominającym bardziej „źle zarządzaną instytucję niż wspólnotę prowadzoną przez wyrazistych pasterzy”. Inne określenia, choć równie mocne, pojawiają się także w pozostałych syntezach. Co to nam mówi o nas samych? Czy te określenia stoją w sprzeczności z opisami Kościoła, jakie czytamy w Apokalipsie, gdzie mowa o Kościele jako o Oblubienicy, o Mieście Świętym? - Ważne, by każdy sobie uświadomił, że w jakimś stopniu to od niego zależy, czy ten Kościół będzie coraz bardziej bezradny, czy coraz piękniejszy, taki, który będzie mógł zachęcić, a nawet zachwycić tych, którzy teraz są do niego jakoś zdystansowani - mówił mi parę dni temu abp Adrian Galbas w rozmowie o Syntezie krajowej Synodu (cała rozmowa za tydzień w GN). Przecież to kwintesencja tego „stań się tym, kim jesteś”. Tak, jesteśmy Oblubienicą Chrystusa, Miastem Świętym, ale zarazem w codzienności przypominamy bardziej karykaturę tego, kim w istocie jesteśmy.

„Stań się tym, kim jesteś” i „Mam talent” mają ze sobą więcej wspólnego niż nam się wydaje. W Kościele również mamy stawać się „najlepszą wersją siebie”, wydobywać diamenty, które są w każdym z nas. „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest was Ojciec w niebie”. Myślę, że Sara James, Loren Allred czy śp. Jane Marczewski dobrze to rozumieją.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina