Warszawa. 27 maja br. w wieku 72 lat zmarł aktor teatralny i filmowy Marek Walczewski.
Niewielu było w ostatnich latach w Polsce aktorów tak znakomitych, a zarazem tak mało znanych szerszej publiczności jak Marek Walczewski. Szereg jego kreacji scenicznych przeszło do historii rodzimego teatru, ale rozpoznawalny był głównie dzięki kilku filmom i serialom telewizyjnym, w których wystąpił. Walczewski doskonale potrafił odnaleźć się w każdym gatunku aktorstwa.
Był równie perfekcyjny warsztatowo i twórczy interpretacyjnie na teatralnych deskach, jak w filmie, w telewizji, w kabarecie, na estradzie. Największy podziw budził jednak w spektaklach scenicznych, w których w mistrzowski sposób umiał zharmonizować dyscyplinę wobec reżysera z własnymi propozycjami. Sławę w wybrednym i przyzwyczajonym do obcowania z artystycznymi tuzami Krakowie przyniosły mu główne role w „Wyszedł z domu” Tadeusza Różewicza i w „Nie-boskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego. Kiedy wyjechał do Warszawy, nikt nie miał wątpliwości, że i tam będzie święcił triumfy, a w dodatku z pewnością trafi do filmu oraz do telewizji. I tak się stało, chociaż nigdy nie zdradził teatralnych desek dla kamery.
Z Markiem Walczewskim łączą mnie osobiste wspomnienia. Kiedy jako 9-letni chłopiec zostałem w 1964 r. zarekomendowany przez „kółko żywego słowa” do roli Beniamina w „Wyszedł z domu”, moim scenicznym ojcem został właśnie on. Opiekował się mną nie tylko na scenie, ale również podczas wyjazdowych występów na festiwalu polskich sztuk współczesnych we Wrocławiu. Kiedy myślę dzisiaj o nim, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że umarł nie tylko wielki aktor, ale także mój sceniczny tata, z którym przez kilka lat miałem bardzo bliski kontakt i którego z tym większą radością podziwiałem potem w kolejnych, zawsze wspaniałych rolach.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jerzy Bukowski