O. Wojciech Jędrzejewski o regresie wśród współczesnych katolików

Bywa tak czasem, że ludzie, którzy są poza Kościołem, ale starają się żyć etycznie, patrząc na nasze rażące niespójności między deklaracjami i czynami, kiedy z jednej strony żarliwie wyznajemy naszą przynależność do Chrystusa, a z drugiej mamy takie obszary w życiu, w których zachowujemy się gorzej niż najgorsi poganie, pytają: „Jak tak możesz?”.

Bywa nierzadko tak, że regres nie obejmuje całego człowieka,  ale  dotyczy  tylko  jednego,  wybranego, choć niestety czasem kluczowego aspektu w jego życiu. Taki człowiek jest czasem naprawdę głęboko wierzący i generalnie nie kwestionuje niczego, z wyjątkiem jednej, wybranej kwestii. Tej potrafi bronić z uporem maniaka, nie ustąpi, uważając ją za świętość. Ten jego upór staje się czasem totalnie absurdalny i irracjonalny. Przykładem takiego człowieka jest prorok Jonasz.

Jonasz dostaje od Boga pewne polecenie […]: „Wstań,  idź  do  Niniwy   –  wielkiego  miasta  –   i upomnij ją, albowiem nieprawość jej dotarła przed moje oblicze”. A Jonasz wstał, aby uciec do Tarszisz przed Panem. Zszedł do Jafy, znalazł okręt płynący do Tarszisz, uiścił należną opłatę i wsiadł na niego, by udać się nim do Tarszisz, daleko od Pana (Jon 1, 1-3).

Jonasz ucieka przed Panem. Nie chce iść do Niniwy nie dlatego, że w ogóle nie wierzy w Boga i że uważa, iż nie należy słuchać Boga. Skądże! On generalnie wie, że Bóg jest, że On wszystko stworzył, że Boga należy słuchać, a siebie uważa za Jego sługę. Nie kwestionuje ani istnienia Boga, ani swojej tożsamości proroka. Natomiast w jednej sprawie się z Bogiem absolutnie nie zgadza. Mianowicie Jonasz uważa, że jeśli ktoś okrutnie grzeszy, a w dodatku ten ktoś jest twoim wrogiem (jak mieszkańcy Niniwy), to absolutnie nie zasługuje na przebaczenie, tylko na śmierć. Mało tego, przebaczenie byłoby dla tego kogoś demoralizujące! Byłoby czymś wysoce niestosownym i niewłaściwym. Takie właśnie przekonanie nosi w sobie Jonasz i tego przekonania będzie bronił po prostu do grobowej deski.

Jonasz nie widzi – i to jest właśnie problem także wielu z nas – że to jego przekonanie nijak ma się do jego tożsamości proroka. On w ogóle nie dostrzega tu jakiejkolwiek niespójności. W tej jednej sprawie jest w potwornym regresie – a nie zamierza odpuścić. […]
Kiedy Jonasz słyszy, jakim językiem Bóg chce mówić do mieszkańców Niniwy, że jest to język pełen szacunku, bez gróźb, to mówi sobie: „Nic tu po mnie”. […] Jonasz nie  idzie  do  Niniwy,  bo  zwyczajnie wyobraża sobie, co może się stać: „Pójdę tam, powiem im to, czego chce Bóg, a oni naprawdę zaczną pokutować, będą robić jakieś szopki, biczować się, pościć… I co się stanie? Jak Go znam, to On im po prostu wybaczy. O nie! Ja do tego ręki nie przyłożę. To są niegodziwcy, oni nie zasługują na wybaczenie”. – Tak właśnie myśli sobie Jonasz, kiedy wsiada na statek do Tarszisz, by uciec jak najdalej od Boga. To jest absolutnie niesamowite, że człowiek, i to Boży człowiek, może wyłączyć jeden ważny aspekt swojego życia i nie chcieć zobaczyć, że jego poglądy stoją totalnie w poprzek Bożej wizji i Bożej mądrości.

Co się dzieje dalej z Jonaszem? [...] Na morzu rozszalała się tak potężna burza, że lada chwila, a okręt, którym podróżował Jonasz, zatonie. Tak oto Bóg zaczyna uruchamiać asortyment swoich proroczych  znaków,  które  mają  zatrzymać  głupotę proroka. Bóg zsyła posłańca, jakim jest burza, żeby jakoś potrząsnąć swoim człowiekiem. Ale to nie działa. Jonasz, jakby nigdy nic, schodzi pod pokład i tam… zasypia (!). Jest to zachowanie tak dziwne i absurdalne, że sam dowódca żeglarzy reaguje, pytając go: „Jak możesz spać?”. To niesamowite, ale w Jonaszu nie ma śladu strachu! Tak to jest, kiedy ktoś wykluczy Boga z jakiegoś ważnego „kawałka” życia: „Niech mi się tu nikt nie wtrąca (a już Bóg szczególnie), bo ja wiem najlepiej,  co  jest  dobre  i  jak  należy  postępować…”. Całe zachowanie Jonasza na tym statku promieniuje taką właśnie hardością.

Żeglarze wpadają na pomysł, by rzucić losy i w ten sposób sprawdzić, kto jest przyczyną nieszczęścia, jakie ich dotknęło. No i – jak można się było domyślać – los padł na Jonasza. Zaczyna się seria pytań: Dlaczego spotyka nas to nieszczęście? Kim jesteś? Czym się zajmujesz? Skąd pochodzisz? Gdzie jest twój kraj? Z jakiego jesteś ludu? A Jonasz odpowiada krótko: „Jestem Hebrajczykiem”. Co za paranoja! Facet uczynił się niezdolnym do współczucia, odmawia szansy na Boże miłosierdzie tym, których nienawidzi, ale pierwsze, co mówi, kiedy go pytają o jego tożsamość, to przyznaje, że jest Hebrajczykiem – czyli deklaruje, że jest wierzący. To tak, jakby dzisiaj kogoś spytać, czym się zajmuje, kim jest i skąd pochodzi, a usłyszeć: „Jestem katolikiem”. Facet totalnie odjechał, w domu bije żonę, dzieciaki się go boją, ale jak go spytać, kim jest, z dumą powie, że jest katolikiem. „Jestem katolikiem i jestem z tego dumny, ale pedałów to ja po prostu nie lubię. Trzeba im pokazać, gdzie ich miejsce. Zresztą czarnych też nie toleruję”. Kim ty jesteś? Jestem katolikiem…

Mam wrażenie, że my, współcześni chrześcijanie, nie zauważamy czasem, że niektóre kawałki naszej, ukształtowanej  od  wielu  lat  moralności  trochę  nam zwietrzały.  Natomiast  są  one  dużo  lepiej  wyczuwalne przez tych ludzi, których jesteśmy skłonni określać mianem „poganie” – czyli tych żyjących na zewnątrz albo na obrzeżach naszego chrześcijańskiego świata. Dobrym przykładem są kwestie związane z przemocą o charakterze mobbingu. Ewidentnie żyjemy w czasach większego uwrażliwienia na te sprawy. Ale czasami  odnoszę wrażenie, że najbardziej oporne na ten akurat rozwój etyczny i na zobaczenie wagi niektórych rodzajów przemocy i innych nadużyć, są środowiska katolickie, deklarujące przywiązanie do tradycyjnego modelu rodziny, małżeństwa, Kościoła, relacji pracowniczych itd. Trudno jest podjąć dialog człowiekowi, któremu od dziecka wpajano np., że „proboszcz ma rację” albo że nie wolno źle mówić o księżach, bo to przecież nasi pasterze. Taki człowiek będzie uważał, że w pewnych sprawach lepiej sprawdza się hierarchiczność niż demokracja, że w pewnych sprawach trzeba milczeć. W związku z takim myśleniem pojawiają się tu i ówdzie gorliwi obrońcy idei tzw. „lojalności religijnej”, którzy nawet kiedy słyszą o przemocy, to nie chcą już więcej słuchać, bo swoje wiedzą i uważają, że o pewnych sprawach nie trzeba mówić, najlepiej jest milczeć o tym, że np. ksiądz się dopuszczał jakiejś formy przemocy, bo przecież trzeba go szanować, bo to autorytet religijny, a poza tym zło zawsze przecież było, nie trzeba od razu o tym gadać itd. Powiem wprost: jeśli ktoś podobnymi argumentami próbuje uzasadniać własną bierność i brak reakcji na czyjąś krzywdę, to ja z takim człowiekiem nie chcę mieć nic wspólnego. Choćby był nie wiem jak święty, choćby umarłych wskrzeszał.

Myślę, że taki jest właśnie często obraz regresu wśród  współczesnych  chrześcijan:  nie  bierzemy  na poważnie pewnych wartości etycznych albo inaczej, nie przykładamy do nich takiej wagi, jak by należało. Traktujemy moralność wybiórczo, fragmentarycznie. Z jednych spraw niepotrzebnie robimy wielki problem, a innych – tych, które domagałyby się choćby merytorycznej dyskusji – nie chcemy widzieć. I nie dostrzegamy w sobie wewnętrznego „rozjazdu”.

„Jestem Hebrajczykiem – mówi o sobie Jonasz. – Czczę Pana, Boga Nieba, który stworzył morza i lądy”. No bardzo piękna wizytówka! Kiedy ludzie usłyszeli taką właśnie deklarację Jonasza, jeszcze bardziej się przestraszyli. I nie ma się co dziwić! Zrozumieli, że mają przed  sobą  człowieka,  który  ucieka  przed  Bogiem. Sam im to zresztą wyjawił! Prawdopodobnie opowiedział im, jak to jego Bóg wpadł na szalony pomysł, by okazać miłosierdzie dla Niniwy i chciał w dodatku, żeby to on, Jonasz, tam poszedł w Jego imieniu. Wtedy żeglarze pytają z jeszcze większym zdziwieniem: „Dlaczego ty to robisz?”.

Bywa tak czasem, że ludzie, którzy są poza Kościołem, ale starają się żyć etycznie, patrząc na nasze rażące niespójności między deklaracjami i czynami, kiedy z jednej strony żarliwie wyznajemy naszą przynależność do Chrystusa, a z drugiej mamy takie obszary w życiu, w których zachowujemy się gorzej niż najgorsi poganie, pytają: „Jak tak możesz?”.
[…]
Wiele razy byłem świadkiem, jak do tej czy innej parafii przyjeżdżali tacy Jonasze, którzy trzęśli łańcuchami, grozili ogniem piekielnym i strasznymi kataklizmami. Część ich słuchaczy zapewne dostawała nerwicy religijnej, tak że aż dziw bierze, że w ogóle byli jeszcze później w Kościele (oni jeszcze przychodzili, ale ich wnukowie już nie). Niektórzy jednak – mimo tego wszystkiego, co głosili im współcześni Jonasze, mimo tych gróźb, tego całego – nie boję się użyć tego słowa: chamstwa kaznodziejskiego, potrafili się otwierać na Boga. To jest dla mnie prawdziwy cud.
[…]
Jonaszowi nie podoba się to, że mieszkańcy Niniwy ogłaszają post. On jeszcze nie wie wówczas, jak Bóg zareaguje, jeszcze ma być może trochę nadziei, że jednak poniosą karę. Ale obserwując, co się dzieje, nie kryje już swojego oburzenia na Boga. Myślę, że  taki scenariusz  jest  znajomy  wielu  współczesnym chrześcijanom. Mam wrażenie, że kiedy u bram raju ten czy inny wierzący zobaczy kogoś, kogo za życia nienawidził, oburzy się: „On tutaj?! W życiu z nim nie będę”. A Bóg wówczas odpowie: „Trudno. Twój wybór. Z bólem serca go przyjmuję, no ale na siłę do raju cię przecież nie wciągnę…”. […]

To przerażające, jak bardzo Jonasz zaciął się w tym swoim chorym myśleniu. To jest taka postawa, że może się walić i palić, wszyscy naokoło mogą cię przekonywać, a ty dalej mówisz „nie” i koniec. „W życiu nie wezmę na rękę Pana Jezusa! Choćby mi sam papież powiedział, że tak było w tradycji Kościoła, że to w niczym Panu Jezusowi nie ujmuje, nie przyjmę tak i koniec”. „Do tego diakona nigdy nie pójdę po Komunię świętą. Toż on ma żonę!”… No i bieda. I aż dziw bierze, jak inteligentny człowiek, który odbył różne rekolekcje i w wielu różnych sprawach naprawdę jest rozsądny, potrafi się tak strasznie zafiksować na jednej rzeczy, że nijak nie ustąpi.

„Słusznie się upierasz?” – pyta Bóg Jonasza. On walczy o niego. Bóg walczy i troszczy się nie tylko o mieszkańców Niniwy, ale i o Jonasza. I stosuje różne chwyty, żeby skonfrontować proroka z tym jego chorym myśleniem, z tym zacięciem się.

Fragment książki o. Wojciecha Jędrzejewskiego: "Ruchome schody. Rozwój przez regres"

Książka do nabycia w promocyjnej cenie w sklepie "Gościa": sklep.gosc.pl

« 1 »

Wojciech Jędrzejewski OP