Dewiza „nie zwycięstwo się liczy, lecz udział” została nieco zmieniona: liczą się udziały. W zyskach.
Raz na cztery lata świat powinien kręcić się wokół pięciu olimpijskich kółek, tak przynajmniej chcieliby wszyscy, którzy czerpią niebagatelne zyski z igrzysk; wśród nich Międzynarodowy Komitet Olimpijski i reklamodawcy, uprzejmiej zwani oficjalnymi sponsorami. Z niezwykłym zaangażowaniem media, na co dzień pilnie śledzące wszelkie nadużycia, rozdmuchują rangę tej imprezy do niebotycznych rozmiarów. Politycy i obrońcy praw człowieka niemal na klęczkach wychwalają ideały i pomniejszają widoczne gołym okiem ich naruszenia. Z zapałem akceptują nacjonalistyczny podtekst zmagań atletów, choć na co dzień piętnują narodową dumę. Z całą powagą delektują się pogańskim obyczajem zapalania olimpijskiego ognia i wędrówką znicza. Owszem, niekiedy, jak w tym roku, pojawiają się protesty, ale muszą one w końcu ustąpić wobec nadrzędnej idei, jaką jest duch olimpizmu.
Bardzo łatwo można by udawać, że wszelkie kłopoty są jedynie przejściowe, ale w rzeczywistości starożytna tradycja, którą wskrzesił baron Pierre de Coubertin, jest czysta i – jej orędownicy nie wahają się przed użyciem tego słowa – święta. Przeszkadzają w tej atmosferze wzajemnej adoracji nieszczęśni badacze przeszłości, tym razem niemający zbyt wiele wspólnego z IPN-em, poza wrodzoną czy nabytą dociekliwością. Można więc na przykład przeczytać, że wszystkie grzechy współczesnego sportu, z korupcją i dopingiem na czele, są tak stare, jak stare są greckie olimpiady. Gdyby ktoś poczuł się wzburzony przyznaniem organizacji igrzysk olimpijskich Pekinowi, stolicy kraju dotąd nieznanego z respektowania praw człowieka czy zasad demokracji w rozumieniu Europejczyków, którzy je stworzyli, to pewnie poczuje się lepiej, gdy się dowie, że również takie decyzje nie są nowe. Niedawno przeczytałem, że sam wskrzesiciel nowoczesnych igrzysk, baron de Coubertin, nie miał oporów przeciwko organizacji igrzysk przez hitlerowski reżim, zwłaszcza gdy Niemcy istotnie pomogli w rozwiązaniu problemów finansowych pana barona. Wydaje się, że jego szlachetna dewiza (oddajmy honor: talentu do formułowania pięknych dewiz wyznawcom olimpizmu nie brakuje) „nie zwycięstwo się liczy, lecz udział” została nieco zmieniona: liczą się przede wszystkim udziały. W zyskach. Te wszystkie gorzkie słowa nie oznaczają, że wstrzymam się od oglądania zawodów.
Nie przestanę też kibicować dzielnym sportowcom, w tym moim rodakom, życząc im zdrowia i dochowania przysięgi uczciwości. No i tego, żeby nikt nie wykorzystywał ich czystych intencji.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, dziekan Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii na Uniwersytecie Śląskim