"Rosyjskie siły powietrzne nie zdołały przeprowadzić skutecznej operacji zniszczenia ukraińskiego lotnictwa i obrony przeciwlotniczej w pierwszych dniach wojny; teraz boją się wlatywać nad Ukrainę" - mówi PAP ekspert ds. wojskowości Mariusz Cielma.
"W pierwszych dniach wojny Rosjanie nie zdołali przekuć oczywistej przewagi swojego lotnictwa w panowanie w ukraińskiej przestrzeni powietrznej. Obecnie także używają samolotów i śmigłowców bardziej jako 'lotniczej artylerii' niż zaawansowanych środków ataku i boją się wlatywać w głąb terytorium Ukrainy" - mówi PAP redaktor naczelny miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa" Mariusz Cielma.
"Patrząc podręcznikowo, pełnoskalową wojnę rozpoczyna się od zniszczenia lotnictwa i obrony powietrznej. Rosja źle zaplanowała tę operację, a jeszcze gorzej ją wykonała" - uważa Cielma.
Jako przykład analityk podaje atak na bazę MiG-29 w Łucku. "Pierwszego dnia wojny dwa pociski rakietowe, potem długo nic, potem znowu kilka rakiet" - mówi ekspert. Rosjanie atakowali w taki sposób, że Ukraińcom udało się rozśrodkować (rozproszyć) swoje samoloty. Na ich korzyść, oprócz nieudolności przeciwnika, grał rozmiar ukraińskiego terytorium.
"Owszem, w pierwszych dniach wojny widzieliśmy rosyjskie samoloty i śmigłowce latające nad Ukrainą, próby bardziej ofensywnego użycia lotnictwa. Ale widzieliśmy też duże straty. Rosyjskie misje były przeprowadzane na bardzo niskich wysokościach - to zresztą dzieje się po dziś dzień - a tam już czekała gęsta obrona przeciwlotnicza, oparta na ręcznych zestawach rakietowych jak Stinger czy Piorun. Takich zestawów Ukraina miała pewną liczbę, a z Zachodu dostała ich tysiące" - mówi Cielma.
Sądząc po zestrzelonych pilotach, tych, którzy zginęli lub trafili do niewoli na Ukrainie, ten pierwszy etap wojny mocno przetrzebił szeregi rosyjskiej kadry.
"Wysyłani byli doświadczeni piloci, w stopniu od majora wzwyż. To wyjątkowa kadra, z największymi nalotami. A straty były dotkliwe, bo dotyczyły oficerów doświadczonych, takich, których w pułku jest kilku, maksymalnie kilkunastu. Nie dało się z perspektywy rosyjskiej długo ignorować takiego natężenia strat" - ocenia Cielma.
Skąd brały się tak duże straty? "Moim zdaniem wynikały one z tego, że w większości uderzeń w cele naziemne Rosjanie wykorzystują uzbrojenie nieprecyzyjne, czyli bomby swobodnie spadające (grawitacyjne) i niekierowane pociski rakietowe, czyli takie, które odpala się z wyrzutni, ale tak naprawdę to jest taki Grad czy Uragan w powietrzu - po prostu odpala się salwę i jest szansa, że w coś się trafi" - tłumaczy ekspert.
Z takim uzbrojeniem pilot musi lecieć nisko, niezależnie od tego, jak zaawansowany i nowoczesny ma samolot. Dyktowały to zarówno warunki pogodowe w lutym i w marcu, jak i konieczność kontaktu wzrokowego z celem, a wręcz przelecenia bez pośrednio nad nim. "Wtedy wkraczała ta gęsta obrona powietrzna skuteczna do wysokości 4-5 km" - mówi rozmówca PAP.
Sytuacja na Ukrainie: Relacjonujemy na bieżąco
"Druga sprawa to to, że te misje nie były skuteczne. Moim zdaniem jest to skutkiem scentralizowania systemu naprowadzania celów, czyli targetingu. W armiach zachodnich przy każdym batalionie, a nawet niżej, są żołnierze, którzy mają kontakt z samolotem i odpowiedni narzędzia - są naziemnymi 'kontrolerami lotów'. Oni w bezpośrednim starciu mają naprowadzić samolot na cel, który jest blisko wojsk własnych. Wiele wskazuje na to, że u Rosjan czegoś takiego nie ma. Z przechwyconych informacji wynika, że oni dostawali informacje o celach przez samolot dowodzenia, np. z latającego nad Białorusią A-50. To znaczy, że nawet w przypadku, gdy samolot jest o 10 km od celu, ta informacja musi pokonać kilkaset kilometrów, zanim dotrze do pilota" - mówi Cielma.
Analityk wskazuje, że Rosjanie nie posiadają dobrych narzędzi, by monitorować to, co dzieje się nad Ukrainą, zwłaszcza na dużej odległości.
Według Cielmy Rosjanie podjęli "słuszną ze swojej perspektywy" decyzję o zaprzestaniu latania w głąb Ukrainy. Aktywność ich lotnictwa wciąż jest duża. Pentagon w poszczególnych dniach wojny mówił o ok. 200 czy nawet 300 lotach dziennie.
"Starają się pozostawać nad terytorium kontrolowanym przez siły własne. W dalszym ciągu latają nisko, nadal strzelają niekierowanymi pociskami, ale starają się operować do linii frontu. Trochę zrobiła się z tego taka +artyleria lotnicza+, gdzie często zaawansowany sprzęt wykonuje zadanie będące w zasięgu zwykłego śmigłowca transportowego. Samolot lub śmigłowiec z podwieszonymi pociskami leci nisko, na chwilę wznosi się pod kątem, odpala salwę i ucieka" - wyjaśnia Cielma. Jak dodaje, taki sposób walki jest bezpieczniejszy, ale mniej efektywny, bo "nie wszystko da się ostrzelać z takiej odległości".
Jak mówi Cielma, Rosjanie stracili nad Ukrainą przynajmniej kilkanaście zaawansowanych technologicznie śmigłowców szturmowych Ka-52 Aligator, będących chlubą ich lotnictwa śmigłowcowego.
"Śmigłowce szturmowe istnieją po to, żeby dokonywać rajdów nad ugrupowaniem przeciwnika. Tymczasem te maszyny, pomijając szturmy powietrzne z początku wojny, np. w Hostomlu, też są obecnie wykorzystane do prostych zadań "artylerii lotniczej" - wskazuje analityk.
W wojnie z Ukrainą Rosjanie używają głównie trzech typów samolotów. "Su-35S jako myśliwiec i do walki z obroną powietrzną przeciwnika. Oprócz rakiet do walki z myśliwcami często przenoszą pociski przeciwradiolokacyjne, które mają na celu niszczenie radarów przy przeciwlotniczych wyrzutniach rakietowych, np. Buk, Osa, S-300. To ważna funkcja, bo w przypadku zniszczenia radaru, często wyrzutnie stają się bezużyteczne, bo po prostu nie widzą celów" - mówi Cielma.
Drugi typ samolotu to Su-34 - bombowiec taktyczny, przeznaczony głównie do atakowania celów naziemnych na linii frontu lub na bliższym zapleczu. Na Ukrainie najczęściej były wykorzystywane z bombami klasycznymi, ale zdarzało się, że latały z pociskami kierowanymi powietrze-ziemia.
Samolot szturmowy Su-25 to "koń roboczy rosyjskiego lotnictwa taktycznego". "Ma się znaleźć blisko przeciwnika, ostrzelać go i wspierać wojska naziemne. Jego zadaniem jest działanie bezpośrednio na linii frontu. W ich przypadku także często widzimy, że powielają one sposób ataku znany ze śmigłowców - zabierają niekierowane pociski, lecą nisko, podnoszą nos, odpalają i uciekają" - podsumowuje Cielma.
Rosjanie używają też lotnictwa strategicznego. Tu-95 i odrzutowe bombowce strategiczne Tu-160 były używane do odpalania pocisków manewrujących z daleka, z odległości nawet kilkuset km. Trochę mniejsze Tu-22M3 bombardowały Mariupol, m.in. zakłady Azowstal, z użyciem klasycznych bomb o wadze tysiąc i trzy tysiące kilogramów.