Odkąd wyszedł z piekła obozów koncentracyjnych, nieustraszenie tropił nazistów. Dzięki niemu aż 1100 przestępców wojennych stanęło przed sądem.
San Fernando, wioska pod Buenos Aires, 11 maja 1960 r. Z autobusu wychodzi niski, łysiejący mężczyzna w eleganckich rogowych okularach. Podchodzi do odrapanego budynku, leniwie rzuca okiem na stojącą obok wysoką ciężarówkę. Gdy wkłada rękę do kieszeni i szuka kluczy, nagle upada na ziemię powalony potężnym ciosem. Napastnik wyskoczył z ciężarówki. Tumany kurzu zacierają dwie mocujące się sylwetki. Po chwili rozpędzona ciężarówka mknie w stronę stolicy Argentyny.
– Imię i nazwisko? – pada krótkie pytanie.
– Ricardo Klement – cicho odpowiada skuty kajdankami mężczyzna w okularach.
– A pańskie nazwisko w momencie urodzenia?
– Adolf Eichmann...
Zatrzymanie Eichmanna, odpowiedzialnego za śmierć milionów Żydów, to najbardziej spektakularna akcja Szymona Wiesenthala. Słynny żydowski tropiciel nazistów zmarł 20 września w Wiedniu w wieku 96 lat. Nazywał siebie „głosem pokolenia Holocaustu”. Miał do tego prawo: sam stracił w czasie wojny aż 89 krewnych.
Wiesenthal, urodzony w grudniu 1908 roku w Buczaczu koło Lwowa, był przed wojną architektem. W 1945 roku wyszedł z obozu koncentracyjnego z mocnym postanowieniem: będzie tropił zbrodniarzy hitlerowskich. Był temu wierny aż do 2003 roku, kiedy zakończył swą misję. „Udało mi się znaleźć tych morderców, których ścigałem. Wszystkich przeżyłem. Ci, których nie szukałem, są zbyt starzy i chorzy, aby można ich było skazać” – opowiadał.
Wymknął się śmierci
Dwukrotnie stawał przed plutonem egzekucyjnym. W lipcu 1941 roku we Lwowie Ukraińcy przestali rozstrzeliwać grupkę Żydów, z którą stał po ścianą, bo słysząc kościelne dzwony, postanowili uszanować nieszpory. Drugi raz ocalał w ostatniej chwili w obozie koncentracyjnym Janovska. Po raz trzeci, gdy podciął sobie żyły żyletką, a komendant obozu Friedrich Warzog rozwścieczony próbą samowoli, ryknął: „Tutaj umiera się, kiedy ja zechcę!”.
W roku 1947 Wiesenthal założył w austriackim Linzu Centrum Dokumentacji Żydowskiej, a w 1961 w Wiedniu powołał ośrodek zajmujący się zbieraniem dokumentów o zbrodniach. Za zbrodniarzy wojennych uznano aż 160 tysięcy osób. Przed sądami stanęło 1100 z nich. To dużo, zważywszy, że Wiesenthal długo działał samotnie. Gdy w 1953 roku wpadł na trop Eichmana, niewielu mu uwierzyło. Dopiero sześć lat później jeden z niemieckich prokuratorów zawiadomił rząd Izraela, że zbrodniarz prawdopodobnie ukrywa się w Argentynie. Wcześniej również w Ameryce Południowej Wiesenthal odnalazł Mengelego, ten jednak w ostatniej chwili się wymknął. – Dla mnie ważniejsze było znalezienie komendanta obozu w Treblince. Na jego procesie pomyślałem, że w całym życiu mógłbym niczego nie zrobić, tylko postawić przed sądem tego człowieka odpowiedzialnego za śmierć 700 tys. ludzi, a i tak nie żyłbym na darmo – opowiadał dziennikarzom.
Krzyczeli: zostawcie tego staruszka!
Tropił nazistów i, ku zaskoczeniu Austriaków, odnajdywał ich czasem... po drugiej stronie ulicy. Największą walkę stoczył w latach 70. z premierem Kraiskim. W jego rządzie czterech ministrów było wysokimi rangą nazistami. W Austrii, w której, jak opowiadał, w co drugiej rodzinie ktoś należał do partii nazistowskiej, czuł się samotny. Zarzucano mu nieprzejednaną chęć odwetu. Gdy postawił przed sądem 82-letniego byłego komendanta getta w Przemyślu, który osobiście zamordował 28 osób, a na śmierć wysłał 3,5 tysiąca, ludzie zgromadzeni na procesie krzyczeli: Puśćcie tego starego człowieka, dajcie mu umrzeć w spokoju!
Moją dewizą było zawołanie „Sprawiedliwość, a nie zemsta – wyjaśniał potem Wiesenthal. – Chcę być strażnikiem pamięci dla przyszłych pokoleń”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz