Uciekinierzy z prowincji stają się nomadami
Mam na imię Anatol i przyjechałem z Wygwizdowa. Tę formułkę, powtarzaną przez uczestników telewizyjnych programów rozrywkowych, można uznać za symbol medialnego centralizmu. Mieszkańcy polskiej prowincji przyjeżdżają do Warszawy, żeby zademonstrować swoje atuty intelektualne, wokalne, taneczne albo cielesne, a przy okazji utopić własną indywidualność w uniwersalnym stylu mediów. A nuż zostaną zauważeni i zrobią karierę w show-biznesie, reklamie, modzie czy dziennikarstwie tabloidowym.
Są i tacy, którzy filozofię wiecznego castingu stosują w bardziej prozaicznych dziedzinach życia. Każdej jesieni zaczynają inny kierunek studiów, ale żadnego nie kończą. Wysyłają CV do stu firm, lecz gdy dostają odpowiedź, kręcą nosem, bo proponowane warunki nie zaspokajają ich aspiracji. Odbywają niezliczone kursy zawodowe i uczą się języków obcych. Gdy pojawia się szansa wyjazdu ze znajomymi na Zachód, są w stanie z dnia na dzień rzucić szkołę i pracę, żeby przez rok zmywać naczynia w knajpie i imprezować we wspólnej kawalerce. Jeśli spytamy ich, kiedy zamierzają ułożyć sobie życie, odpowiedzą: „Na razie inwestuję w siebie”, „Na razie studiuję to, ale docelowo chcę studiować tamto”, „Zaczepiłam się w biurze, ale tylko na razie”, „Marzę o własnej rodzinie, ale na razie nie mam na to czasu”.
Po trzydziestce „na razie” zaczyna brzmieć niepokojąco, po czterdziestce zamienia się w wieczność. Uciekinierzy z prowincji stają się nomadami, koczownikami przemieszczającymi się po całej Europie. Większość z nich już niczego w życiu nie osiągnie, nie zbuduje domu, nie posadzi drzewa, nie spłodzi syna. Nie zrobi nawet wymarzonej kariery, bo tę też trzeba budować cierpliwie w konkretnym zawodzie. Jedni będą do śmierci biegać na castingi, inni na starość wrócą do Wygwizdowa z wielkim żalem do świata, że zignorował ich wyjątkową wrażliwość.
Ktoś powie, że moje obiekcje wynikają z mentalności buraka, który przez całe życie zamierza tkwić w rodzinnej ziemi. Bardzo słusznie. Kaszubi, z których się wywodzę, nie są przesadnie mobilni. Oczywiście z wyjątkiem pana premiera, którego częściej można spotkać w Peru czy w Dolomitach niż na krajowym podwórku. Przed II wojną światową dla większości Kaszubów najodleglejszym celem podróży były Gdańsk i Gdynia, dokąd jeździli sprzedawać mąkę. Ich życie toczyło się wolno na terenie wyznaczonym nazwami miejscowości: Chojnice, Lipusz, Kościerzyna, Sierakowice, Kartuzy, Żukowo, Kielno. O tym wiekowym zakorzenieniu świadczy wprost genealogia mojej rodziny. Pierwszą hutę szkła na Kaszubach założył niedaleko Grabowa niejaki Balcer Wencel już w 1614 roku.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta, redaktor pisma "44"