Śląskie miasta przypominają pnie drzew, w których przybywają kolejne słoje.
Mój przyjaciel Janek Zieliński (ale nie z tych Zielińskich), grafik magazynu „44/ Czterdzieści i Cztery”, w przeszłości odpowiedzialny za koszulki z hasłami No sex until marriage i „Dziewczyny czekają na twoją modlitwę”, zwykł mawiać, że z polskich miast najbardziej podobają mu się Gdynia i Katowice, ponieważ kieruje nimi duch nowoczesnej aglomeracji. W odróżnieniu od zabytkowych miast-trupów są pełne energii, stechnicyzowanej i sfunkcjonalizowanej élan vital, która tak bardzo fascynowała międzywojenną awangardę. Dotychczas kwitowałem to wyznanie śmiechem, węsząc w nim prowokację. Nigdy nie podzielałem Peiperowego zachwytu dla cudów techniki i nie chciało mi się nawet bronić tezy o wyższości duszy nad maszyną, metafizyki nad fizyką i małych miasteczek nad współczesnymi molochami.
Mój ogląd zmienił się trzy lata temu, gdy dzięki menedżerskim talentom poety Szymona Babuchowskiego (z tych Babuchowskich), odbyłem cykl spotkań autorskich na Śląsku. Ze świeżo ukończonym poematem „Imago mundi” odwiedziłem m.in. Chorzów, Gliwice i Racibórz. Dla kontrastu byłem też w Krakowie – mieście, którego wyjątkowo nie lubię, mimo że mam tam kilku starych przyjaciół. Nocowałem w Katowicach. Choć nie było mi dane wystąpić w miejscowym Spodku i tak czułem się jak lider Metalliki czy innego Iron Maiden podczas tournée promującego nową płytę. Za oknami pociągów szybko przesuwały się zadymione podwórka, kominy kopalń, blaszane wiaty. Wiał wiatr i ludzie, jak mrówki, spieszyli się do pracy. Patrzyłem na to wszystko z rosnącym podziwem, rozumiejąc nareszcie, że właśnie w tym śląskim krajobrazie mieszka prawdziwe życie.
Jestem pewien, że sposób organizacji miejskiej przestrzeni odpowiada mentalności zamieszkujących ją przez wieki ludzi. Śląskie miasta przypominają pnie drzew, w których stopniowo przybywają kolejne słoje. Pozostałości dawnej, ceglanej zabudowy nie zostały tu zmiecione, tylko zabudowane betonem, a później metalem i szkłem. Tak jakby mieszkańcy, architekci i urzędnicy skupiali się wyłącznie na codziennych, rodzinnych wyzwaniach, nie myśląc o planowaniu infrastruktury. Jeżeli Kraków jest ogrodem regularnie plewionym i przycinanym, to Katowice są ogrodem zadeptywanym. Jednak z tego dreptania po kompoście i sadzenia na nim nowych roślin nie rodzi się chaos, lecz wyłania się jakiś nowy porządek, którego nie wymyślił człowiek. A jeśli nie on, to kto lub co? Myślę, że wola życia, która nieustannie popycha tubylców do działania. Można uważać, że to barbarzyńcy, ale trzeba mieć dla nich szacunek za wierność tej pierwotnej sile. Jak do postaci na płótnach Pietera Bruegla, które krzątają się wokół swoich zaśnieżonych domostw, znosząc drewno na opał, szlachtując świnię albo naprawiając płot.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta