Ksiądz Twardowski przechowywał skarb w naczyniu glinianym
Kiedyś obowiązywało hasło: „Jak trwoga, to do Boga”. Dziś politycy mówią: „Jak trwoga, to do strefy euro”, a obywatele pędzą do banków, żeby przeliczyć mamonę. Wszyscy rozmyślają, jak się zabezpieczyć przed skutkami globalnego kryzysu. Oszczędności trzymać na koncie czy na lokacie terminowej? Inwestować w nieruchomości czy w złoto?
Większość z nas boi się codziennego umierania. Wierzymy, że tym, co da nam życie, jest współczesna cywilizacja, wolny rynek, ekonomiczna wieża Babel. Wprawdzie mieszkańcy Islandii, którzy też w to wierzyli, obudzili się z wężem w kieszeni, ale nam to nie grozi. Nasza gospodarka ma stabilne fundamenty, a banki są wyjątkowo silne. Niedawno premier pojechał do Davos poinformować o tym zagranicznych biznesmenów: – Polska się dzisiaj naprawdę opłaca. Chcę was przekonać, żebyście spojrzeli ekskluzywnie na Polskę, żebyście to miejsce na mapie świata dobrze ocenili – także w swoim interesie. Ekstra! Tylko patrzeć, jak przybędą nad Wisłę zastępy nadzianych gości, żeby zostawić nam swoje pieniądze. I będziemy uratowani.
Informacje o światowym kryzysie przesłaniają rzeczywistość. Tę widzialną, i tę niewidzialną. W styczniu czarna piana gazet doszczętnie przykryła trzecią rocznicę śmierci księdza Jana Twardowskiego. A szkoda, bo jest to poeta, od którego można się sporo nauczyć, także w kwestii inwestowania. Autor „Znaków ufności” nie grał na giełdzie ani nie ukrywał w sejfie sztabek złota. Jego jedyną, ale za to pewną inwestycją była głęboka wiara w Jezusa Chrystusa. Jak apostołowie przechowywał ten skarb w naczyniu glinianym, ufając, że Ten, który wskrzesił Jezusa, przywróci życie także jego uczniom.
Gdy wieczorem 18 stycznia 2006 r. media podały wiadomość, że w warszawskim szpitalu zmarł najpopularniejszy polski poeta, wielu z nas odczuło zimny dreszcz. Wydawało się nam, że kto jak kto, ale ksiądz Twardowski będzie z nami zawsze, jak jakiś anioł do zadań specjalnych, zesłany na ziemię po to, by nieustannie podnosić na duchu zwykłych śmiertelników. Jego śmierć była spokojna. Żadnych buntów czy narzekań. Choć miał problemy z żołądkiem, krążeniem i oddychaniem, paradoksalnie cieszył się, że odchodzi, bezwarunkowo godził się na Boży plan, był przekonany, że wkrótce – już w lepszym świecie – znów zobaczy swoich rodziców. Prosił, by powtórzyć wszystkim: „Pan Bóg jest uśmiechnięty i ma poczucie humoru”. W agonii wyszeptał: „Jestem spokojny. Jezu, ufam Tobie”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Wojciech Wencel, poeta, publicysta