Sejm zdecydował o skróceniu kadencji obecnego parlamentu. Za wnioskiem 7 września głosowało 377 posłów.
To nie mogło dłużej trwać. Samorozwiązanie parlamentu było jedynym sposobem na przerwanie smutnego spektaklu, którego kolejne odsłony fundowali nam politycy. Obecny układ sił politycznych w parlamencie wyczerpał wszelkie możliwości manewru, które dawałyby jakąś nadzieję na sprawne rządy.
Donald Tusk w swoim wystąpieniu sejmowym mówił, że to wyraz kapitulacji Jarosława Kaczyńskiego. No cóż, z pewnością trudno mówić o triumfie PiS-u. Ale trudno też mówić o kapitulacji kogoś, kto po dwóch latach rządów i ciągłych awantur z koalicjantami ma wysokie poparcie w przedwyborczych sondażach. Można mówić o słabości projektu IV RP czy o porażce rewolucji moralnej w parze z Andrzejem Lepperem. Ale trudno nazywać kapitulacją poddanie się pod osąd wyborców przez ekipę rządzącą, ryzykującą przecież utratę władzy. Można za to mówić o nawróceniu lidera PO, który do tej pory konsekwentnie odrzucał propozycję Kaczyńskiego, by przeprowadzić przedterminowe wybory i przez to, być może, uniknąć kryminalno-populistycznych partnerów.
Wielu Polakom trudno jest uwierzyć jeszcze raz, że kolejne wybory cokolwiek zmienią. Niełatwo już o taką nadzieję, z jaką szliśmy do urn wyborczych dwa lata temu. Dla wielu z nas jest to ciągle ta sama alternatywa, ciągle te same twarze, które albo wykazały się niekonsekwencją czy nieudolnością, albo całkowitą bezideowością i destrukcją. Trudno zapomnieć premierowi kilka fatalnych decyzji personalnych i ich konsekwencje. Z drugiej strony na naszych oczach jak bańka mydlana prysnął mit o rozważnej, odpowiedzialnej opozycji. PO zaraz po samorozwiązaniu zażądała odwołania kilkunastu ministrów, narażając państwo na chaos. To rodzi pytanie, jaką alternatywę chce stworzyć PO po wyborach. Z kolei o nieodpowiedzialności lewicy, poza dotychczasowym dorobkiem, świadczy z pewnością fakt, że swoją twarzą uczynili b. prezydenta, który Niemcom doradza, jak zaostrzyć politykę wobec Polski.
Mimo to jest światełko w tunelu. Ostatnie skandale dają nadzieję, że do parlamentu nie wejdzie już Samoobrona. Poza tym, być może, powoli zbliżamy się do dwupartyjnego systemu, gdzie dwie wielkie partie konkurują ze sobą cyklicznie i przejmują albo całą chwałę, albo całą klęskę na siebie za własne rządy. Inne partie albo znikają, albo tracą na znaczeniu. Taki system zdaje egzamin w USA i Wielkiej Brytanii, pozwala uniknąć rozdrobnienia i koalicyjnych kompromisów, oznaczających najczęściej nieudolność.
Może to i jest porażka naszej nadziei sprzed dwóch lat. Mimo wszystko pójdę znowu na wybory. Bo ostatnie wydarzenia to także dowód, że wcale nie żyjemy w państwie totalitarnym, jak twierdzą niektórzy niedouczeni politycy. Władza totalitarna nie oddaje sama swoich stanowisk. Mimo wszystko pójdę znowu na wybory, bo może wstrząs, jaki przeżyła nasza nadzieja, przyniesie opamiętanie dotychczas nieudolnych i nieodpowiedzialnych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
W Polsce - komentarz Jacka Dziedziny