Huk, trzask, jęki, pisk dzieci i przeraźliwe zimno. To stało się bardzo szybko i nikt właściwie nie potrafi powiedzieć, jak to dokładnie było – opowiada 51-letni Andrzej Rudyk z Wrocławia, jeden z wystawców, którzy ucierpieli w katastrofie.
– Obok mnie była żona i 17-letni syn Kacper. Żonę uderzyła potężna belka. Słyszałem też krzyki syna, ale nie mogłem się ruszyć, nie mogłem z siebie nawet słowa wydobyć.
Na nogach Kacpra leżał 9-letni chłopiec, który przy najmniejszym ruchu odczuwał straszliwy ból. – Syn nie ruszał się, żeby tego małego nie bolało. Nawet nie zauważył, kiedy chłopak umarł…
Pomoc przyszła do pana Andrzeja szybko. – Według mnie akcja była przeprowadzona wzorcowo – twierdzi ranny. – Po około 40 minutach byłem uwolniony.
Rozmawiamy dzień po wypadku. Pan Andrzej leży teraz na oddziale chirurgii miękkiej Szpitala im. dr. Mielęckiego w Chorzowie. Ma skaleczoną głowę, uszkodzoną klatkę piersiową i kręgosłup. W moczu jest krew. – To dlatego, że piłem oranżadę – żartuje chory. – Wie pan, nie mam już siły płakać…
Najbardziej ucierpiała jego żona Elżbieta, która w stanie ciężkim, z połamanymi żebrami i przebitymi płucami, trafiła na oddział intensywnej terapii w Zabrzu. – Udało mi się ją dotknąć podczas wynoszenia – mówi poszkodowany. Syn jest potłuczony, ma odmrożenia. Ale przeżyli. – Jakby Bóg chciał, to by już zabrał. Widocznie nie chciał – komentuje Jan Gaciok z Miechowic, który przyjechał do Chorzowa, bo zobaczył w telewizji, że jego kolega z wczasów jest niesiony na noszach.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przeżyli katastrofę