Na Sądzie Ostatecznym Bóg zapyta nas o trzy rzeczy: ile się modliłeś, czy dobrze wykonywałeś swoje obowiązki i czy wychowałeś swoje dzieci w wierze – czytamy w Talmudzie. To trzecie pytanie będzie najważniejsze.
Kto powinien wychowywać dzieci? Pytanie, do niedawna całkowicie retoryczne, powoli zaczyna nabierać nowego sensu. Rodzice bowiem coraz częściej albo sami rezygnują z woli kształtowania swoich dzieci, albo są na tyle zabiegani, że nawet nie próbują podjąć spoczywającej na nich odpowiedzialności, albo dają się przekonać, że od wychowania ich dzieci jest państwo i jego instytucje. To prowadzi do sytuacji, w której albo dzieci wychowywane są przez media i podwórko, albo przez współczesną szkołę i rozmaite agendy ideologiczne.
Ja nie my
Proces ten jest stymulowany nie tylko przez obiektywne czynniki rozwoju przemysłu, ale także przez świadome decyzje polityczne. Wyprowadzenie matek z domów i skierowanie ich do pracy, wprowadzenie sieci przedszkoli i żłobków (także przyzakładowych), zniesienie pracy rodzinnej dla mężczyzn – to decyzje, które wzmocnić mają wrażenie, że rolą kobiety jest nie tyle wychowanie dzieci, przebywanie z nimi i towarzyszenie im przynajmniej na pierwszym etapie rozwoju – ile praca zawodowa. „…Szwedzki system został zbudowany po to, aby wyciągnąć kobiety z domowych ognisk i pozyskać je jako siłę roboczą (…) Szwedzcy inżynierowie społeczni deklarowali, że rodzina jest fundamentalnym źródłem nierówności społecznych i zdecydowali się na wyrwanie dzieci spod jej wpływu, przeganiając je do instytucji” – podkreśla Jessica Gress-Wright na łamach „First Things”.
Nie ma się co oszukiwać, że w Polsce jest inaczej. Kampanie mające przyznać kobietom prawo do pracy, często sugerują, że te z pań, które decydują się na pełnoetatowe wychowanie własnych dzieci, są gorsze, niepełnowartościowe albo nawet – by posłużyć się grepsem telewizyjnej gwiazdki Anny Muchy – mają „mózgi o konsystencji kaszki”. Na takie popkulturowe urabianie nakłada się praca intelektualistów, którzy z uporem godnym lepszej sprawy przekonują, że rodzina nie tylko nie jest dobrem, ale wręcz może być groźna (bo toksyczna i pełna przemocy) dla dzieci, dla rodziców, ale także dla społeczeństwa i demokracji. Dlaczego? Bo na przykład, zdaniem Magdaleny Środy, uczy ona tylko „egoizmu i hedonizmu” („Newsweek” 16.12.2007), a według Janusza Majcherka, promuje nepotyzm i korupcję (GW 12.12.2005).
Ględzenie „autorytetów” wcale nie jest najgorsze. O wiele istotniejsze są konkretne decyzje ekonomiczne i gospodarcze czy ich uzasadnienia. Brak rozwiązań promujących pozostawanie kobiet w domach i wychowywanie przez nie dzieci (co się państwu na dłuższą metę opłaca); liberalizacja prawa rozwodowego (choć z badań jasno wynika, że dziecku wychowywanemu przez jednego rodzica powodzi się statystycznie gorzej niż wychowywanemu przez dwoje); czy skupianie uwagi wyłącznie na interesach kobiety i mężczyzny, a niemal nigdy na interesach dziecka (czego przykładem była dyskusja nad wiekiem emerytalnym i pracą domową kobiet, w których w ogóle nie mówiło się o dzieciach i ich interesach, za to wiele uwagi poświęcono interesom kobiet dręczonych przez dzieci). Brak takich rozwiązań, a także całkowita jednostronność debaty, w której beneficjentem pomocy państwa jest nieodmiennie jednostka, a niemal nigdy rodzina, pogłębia i tak już głęboką dezintegrację środowiska wychowawczego, jakie zawsze stanowiła rodzina.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz P. Terlikowski, publicysta "Rzeczpospolitej"