Problemy z zapłodnieniem in vitro pokazują, jak daleko można zabrnąć, jeśli cud początku nowego życia zastępuje się technologią.
Gdy się wchodzi do mysłowickiej „Novo-mediki”, na ścianach widać kolorowe ramki z buźkami bobasów. To plon 8-letniej działalności ośrodka, który zajmuje się m.in. zabiegami in vitro. Lekarze z tego centrum mówią, że uśmiech malucha i rodziców to dla nich największa satysfakcja i moralne uzasadnienie dla wykonywania zabiegów in vitro. Na niekłamanej radości zbolałych dotąd rodziców, którzy doczekali się dzieci z probówki, i na satysfakcji lekarzy kładą się jednak cienie.
Biznes i reklamacje
Zostawmy na razie sprawy sumienia i zauważmy, że metoda in vitro to sfera, która nie jest w Polsce precyzyjnie regulowana przez prawo. – Przy jej stosowaniu kierujemy się normami ogólnymi, dotyczącymi procedur medycznych – mówi dr Krzysztof Błaszczyk, lekarz i wiceprezes spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, do której należy mysłowickie centrum. Dla firmy prowadzącej taką działalność istnieje ryzyko polegające na prawnej niepewności w ewentualnych sytuacjach konfliktowych. Na pytanie, czy były przypadki reklamacji, szef placówki dr Piotr Miciński wspomina, że dwie sprawy trafiły do sądu. Nie chce jednak mówić więcej na ten temat.
In vitro to także biznes. Mysłowickie centrum działa na tym rynku od 8 lat. Mówimy o rynku, bo zabiegi tego typu nie są refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia, choć zapowiedzi minister zdrowia Ewy Kopacz sugerują, że to się może zmienić. W każdym razie sytuacja finansowa mysłowickiej placówki nie jest zła, choć zdarzało się, że trzeba było konkurować z ośrodkami, które – jak można sądzić ze słów dr. Micińskiego – stosowały naciągane chwyty reklamowe. Doktor powątpiewa w prawdziwość danych, dotyczących skuteczności niektórych placówek. Jego ośrodek traci zapewne część potencjalnych klientów także dlatego, że niektórzy śląscy lekarze – pewnie nie bezinteresownie – kierują zainteresowanych zabiegami in vitro do drogich centrów w odległych miastach Polski.
Abonament lodówkowy
W mysłowickim centrum podstawowa wersja zabiegu in vitro kosztuje 4400 zł. Do tego dochodzi koszt leków – 2–3 tys. zł. I koszty ewentualnych procedur dodatkowych. W sumie może to dać około 9 tys. zł. Jeśli część uzyskanych zarodków nie zostanie wszczepiona do macicy matki (standardowo wszczepiane są trzy), pozostałe są zamrażane. Utrzymywanie ich w tym stanie kosztuje 400 zł rocznie. Co będzie z zamrożonymi dziećmi, jeśli rodzice nie zapłacą? Albo centrum zostanie zamknięty? Zginą? A jeśli nawet będą utrzymywane przy życiu, to czy to jest w porządku, żeby powoływać człowieka do życia, a potem odbierać mu możliwość rozwoju i skazywać na życie w zamrażarce?
Umowa
Relacje mysłowickiego centrum i jego pacjentów, decydujących się na in vitro, reguluje umowa. – Zgodnie z nią, wyłącznymi dysponentami zamrożonych zarodków są ich rodzice – mówi dr Błaszczyk. A co, jeśli rodzice przestaną płacić za utrzymywanie swych dzieci w stanie zamrożenia? Co będzie, jeśli zamrożonych zarodków będzie tak dużo, że nie będzie gdzie ich przechowywać? Możliwe jest i to, że rodzice zażądają rozmrożenia zarodków bez ich wszczepiania do macicy. – Byłby to dla nas bardzo duży problem decyzyjny ze względów etycznych. Namawialibyśmy, żeby tego nie robić. Na razie takiego przypadku nie mieliśmy – mówi dr Błaszczyk, przyznając, że w świetle obowiązującej umowy o przechowywaniu zarodków byłby zmuszony do wykonania zapisów zawartych w umowie. Oznaczałoby to spowodowanie śmierci maleńkiego człowieka.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Jarosław Dudała